Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk страница 8

Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk

Скачать книгу

się! – oznajmił grobowym głosem. – A tego, co się stało, nie da się już odstać.

      W słowach tych był jakiś żal, więc Stocki poczuł się zobowiązany zadać pytanie.

      – A co by było, proszę pana, gdybym odmówił? – Starał się opanować głos.

      Staruch się skrzywił.

      – Niech pan lepiej nie pyta! – odparł rozeźlony.

      – Co to znaczy? – Antykwariusz nie ustępował. – Muszę wiedzieć! To dla mnie ważne!

      – Skoro tak, to panu powiem. My chcieliśmy tylko szczeniaka postraszyć. On miał nas przeprosić, nic więcej. Jednak nasz plan wziął w łeb, gdy pan z jakiegoś powodu kopnął stołek.

      – Ja tego nie chciałem. To wszystko przez was. Sam pan widział, że ktoś mnie popchnął z tyłu.

      – Niech pan sobie ze mnie, kurwa, nie żartuje! Jestem zbyt poważnym człowiekiem. Teraz raptem zrobiło się panu żal młodego, co? To był złoty chłopiec, który raz w życiu zbłądził. Każdy ma prawo do błędu. Mógł mu pan chociaż dać małą szansę. Wielka szkoda, że pan tego nie zrozumiał.

      – Dlaczego nikt mnie nie uprzedził?

      – Nie wszystko się da przewidzieć – zawyrokował staruch z pokerową miną i charknął pod nogi żółtym glutem.

      – Co mam teraz robić?

      – Nic. Żyć dalej. Wszystko się jakoś ułoży. No, a teraz przejdźmy do rzeczy. To są pana pieniądze! – oświadczył staruch i wyjął z kieszeni gruby zwitek banknotów, okręcony gumką recepturką. – Zebrane od wszystkich. Matki wisielca, rzecz jasna, nie liczę!

      Wcisnął Stockiemu gruby rulon, a ten zaskoczony zaniemówił. Chciał wyjaśnić, że nie potrzebuje od nich żadnych pieniędzy, miał to już na końcu języka, ale stary obrócił się na pięcie i gdzieś zniknął. Antykwariusz sam nie wiedział, dlaczego schował rulon do kieszeni.

      Na miejscu starucha pojawiali się kolejni gapie. Dziękowali i dzielili się z antykwariuszem wrażeniami z egzekucji.

      – Pierwszy raz widziałem, jak się kogoś wiesza! – pochwaliła się dziewczyna o wydatnym biuście i spojrzała zalotnie na Stockiego.

      – A ja już widziałam, jak się wiesza psa! – odpowiedziała jej zezowata rówieśniczka, lecz koleżanka biuściasta zaraz jej wypomniała, że człowiek to nie to samo co pies.

      Kuternoga, korzystając z okazji, wepchał się zadem między dwie rozdyskutowane dziewczyny. Podniósł z dumą butelkę wódki i chciał się napić z katem, ale ten się wykręcił, tłumacząc, że musi zaraz jechać w dalszą drogę.

      Ponura uroczystość jeszcze się nie kończyła. Pod drzewem na drewnianym podeście mięśniak o zajęczej wardze ciął nożem sznur po wisielcu na małe kawałki. Szybko ustawiła się przy nim kolejka. Każdy chciał dostać część liny, która ponoć przynosiła szczęście. Dziewczyny zostawiły kuternogę i wyrwały do przodu, by dostać swój kawałek. Ostatni fragment sznura należał się zwyczajowo katu, ale Stocki odstąpił go łaskawie grubemu babsku w beżowej chustce, która chrumkała i ciumkała jak świnia, zadowolona, że los obszedł się z nią tak łaskawie.

      Wreszcie ceremonia egzekucyjna dobiegła końca. Tłum wieśniaków odprowadził antykwariusza do samochodu. Jedna z piegowatych bliźniaczek usłużnie otworzyła mu drzwiczki samochodu. Jakiś oberwaniec oparty o płot wycharczał:

      – Jedź, kacie! Krzyż ci, kurwa, na drogę!

      Stocki się wzdrygnął. Roztrzęsioną ręką włożył kluczyk do stacyjki i go przekręcił. Silnik zagrał, więc wcisnął sprzęgło, wrzucił jedynkę i zwolnił hamulec. Auto potoczyło się po pylistej drodze. Na jednostajny dźwięk sygnalizatora kierowca posłusznie zapiął pasy. Do zmierzchu brakowało jeszcze kilku godzin.

      4

      Gdy opuszczał wieś, promienie słoneczne kładły się miękko na wypukłościach terenu, a drzewa i dom rzucały grafitowe cienie. Niespodziewanie z ostatnich drewnianych zabudowań wybiegł pręgowany kundel ze zjeżoną sierścią, wyjąc, jakby go obdzierano ze skóry. Ścigał się z samochodem aż do krzyża, ale antykwariusz dodał gazu i psa przykryła chmura kurzu.

      Dotarł do lasu zamyślony. Zdarzenie przypominało mu koszmar, z którego się nie wybudził. Często miewał takie przerażające sny. Zawsze gdzieś przed kimś uciekał. Kiedyś przyśniło mu się nawet, że zamordował własną matkę i zakopał ją w ogrodzie, innym razem, że był mordercą małych dzieci, które wabił do samochodu czekoladowymi cukierkami, a potem pastwił się nad nimi, słuchając ich pisku. Zobojętniał na te koszmary i nigdy ich nikomu nie opowiadał.

      Nie zwalniając, Stocki wjechał na groblę i wtedy auto podskoczyło na wystającej z ziemi belce. Spojrzał kątem oka w lusterko i dostrzegł uniesioną klapę bagażnika, więc zahamował i wysiadł z samochodu, by ją domknąć. Miał ją właśnie zatrzasnąć, gdy ujrzał głowę wisielca.

      Chłopak zwinięty w kłębek leżał na boku, jakby sobie uciął drzemkę w jego samochodzie, tylko nienaturalnie wykręcone ręce wyglądały jak u lalki zepsutej przez niegrzeczne dziecko. Piotr Stocki wepchnął chłopaka głębiej i z całej siły trzasnął pokrywą.

      A więc to tak?! Wściekły z powodu otrzymania takiego „prezentu”, zamierzał zawrócić i oddać ciało chłopaka jego matce, ale stwierdził, że to niemożliwe. Nie protestował, gdy kazano mu pozbawić gówniarza życia, i na domiar wziął za to pieniądze, które paliły go w kieszeni. Na powrót było za późno. Popełnił błąd, ale najgorszym błędem, który zapoczątkował serię fatalnych zdarzeń, było złamanie zasady. Pierwszy raz w życiu zatrzymał się, by podwieźć nieznajomego. I teraz miał za swoje!

      Stocki wsiadł do auta i włączył radio na cały regulator, by zagłuszyć swoje myśli. Ruszył. Powinien się pozbyć ciała, bo gdyby ktoś oskarżył go o zabójstwo, jak nic miałby przeciwko sobie całą wieś.

      Wyjechał na drogę asfaltową, porośniętą po obu stronach drzewami. Wyprzedził ciągnik z broną talerzową, a potem wlókł się przez pagórkowate Florczaki, przestrzegając skrupulatnie ograniczenia prędkości.

      Na wysokości knajpy minął go motocykl z dziewczyną ubraną w czarną skórę. Laska z rozwianymi blond włosami, wystającymi spod srebrnego kasku, pomachała mu przyjaźnie, a Stocki jej odpowiedział.

      Śmierć na motocyklu. Pomyślał, że właśnie minęła go śmierć.

      Rozglądał się, nie mogąc zebrać myśli. Wszystko w tej wsi było jakieś inne, jakby widział ją po raz pierwszy, choć przecież przejeżdżał przez nią w przeszłości kilka razy, za każdym zwracając uwagę na kamienny kościół, który pokazał mu ojciec. Podobno właśnie tutaj go ochrzczono. Dlaczego dziadkowie przywieźli ojca do tej dziury? Bali się czegoś? Czego?

      Zaprzestał tych genealogicznych dociekań. Wokół panowała idylla. W gniazdach na słupach oświetleniowych

Скачать книгу