Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk страница 9

Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk

Скачать книгу

Szosa przechodziła miękko z łuku w łuk, niczym meandrująca rzeka. Stocki wyłączył radio. Zamierzał skręcić w boczną drogę. Nie wiedział jeszcze tylko w jaką.

      Mizerna gruntówka po prawej stronie wydała mu się w sam raz. Przyhamował łagodnie, by nie obić zbytnio ciała w bagażniku. Jego siwe audi skryło się po chwili za wysoką pryzmą balotów, jak za murem średniowiecznej fortecy. Dlaczego właśnie tam skręcił? Skąd wiedział, że to akurat ta droga, a nie inna, których wokół było pełno? Dlaczego od zniknięcia Lizy zachowuje się nieobliczalnie?

      Przypomniał sobie swój występek z młodości i przyszła mu do głowy myśl, że to on sam powinien teraz leżeć w bagażniku z wywalonym językiem i skrępowanymi rękami.

      Rozglądał się jak doświadczony grabarz, szukając odpowiedniego miejsca na pochówek, ale teren nie był najlepszy. Łąkę przecinał rów melioracyjny i wrzucenie ciała do wody pokrytej rzęsą wiązało się ze sporym ryzykiem. Szukał więc innego, dogodniejszego miejsca.

      W pewnym momencie dostrzegł owalny staw, którego brzegi porastał tatarak, a dalej skarpę, na której pasł się cętkowany jelonek. Na widok samochodu rogacz pognał co sił do pobliskiego lasu.

      Stocki zatrzymał auto, by oddać mocz. Rozpiął rozporek. Cytrynowy strumień skierował na łodygę wybujałego ostu, na której przysiadł motyl z pawimi oczkami na skrzydłach. Nie chciał słuchać ptaków, które urządzały swoje wkurwiające trele. Musiał się teraz skupić na jednym.

      Podciągnął zamek i splunął. Zerknął w lewo. Rów z mętną wodą kończył się studnią betonową, na której leżała okrągła pokrywa. To było to!

      Skojarzenie przyszło samo. Stocki przypomniał sobie pewne zdarzenie, o którym niedawno rozpisywały się tabloidy. W podobnej studni w jego mieście ekipa remontowa meliorantów znalazła szczątki ludzkie. Policja, jak to policja, poddała je wnikliwym badaniom, ale mimo starań nie udało się ustalić personaliów ofiary.

      Rodzinne nieporozumienie, porachunki mafijne, a może nieszczęśliwy wypadek? Zapieczętowano akta, finito, i dziś nikt nie ma już do nikogo o nic pretensji.

      Antykwariusz otworzył bagażnik i wyjął lewarek, unikając spojrzenia chłopaka, gapiącego się zuchwale w jego stronę. Miał szpadel, ale nie zamierzał się trudzić kopaniem dołu. Wiązał z tym narzędziem inne plany i nikt ani nic nie mogło mu w tym przeszkodzić.

      Nie miewał omamów, ale wydawało mu się, że chłopak westchnął cicho. Mógłby, rzecz jasna, przyłożyć ucho do sinych ust i sprawdzić, czy denat oddycha, ale na samą myśl zbierało mu się na wymioty. Chłopak nie żył na sto procent. Sam go przecież powiesił, więc nie było sensu tracić czasu na jakieś bzdety.

      Założył gumowe rękawiczki, których używał, by nie uwalać sobie rąk przy wymianie opon. Teraz się przydały. Dokładnie obejrzał betonowy krąg i znalazł niewielką szczelinę, w którą wsunął metalową stopkę lewarka. Podważył nim betonowy dekiel. Zaparł się. W końcu zgrzytnęło i krąg odjechał na bok. Był to dowód na to, że jeśli się bardzo chce, można wiele zdziałać, trzeba się tylko postarać.

      Nachylił się. Z betonowej studni buchnął bagienny odór. Na dnie stała niewielka kałuża, która przybierała w zależności od intensywności opadów. Gdy oczy przywykły do mrocznego wnętrza, dostrzegł dwie kopulujące ropuchy oraz wszechobecne wije maszerujące raźnie po wilgotnej betonowej ścianie. Takie towarzystwo nieboszczykowi nie powinno przeszkadzać. Miejsce było idealne na pozbycie się ciała. Wiedział coś o tym, lecz nie miał czasu na dalsze rozpamiętywania.

      Wrócił do auta. Złapał chłopaka pod ramiona i wyciągnął z bagażnika. Nie przypuszczał, że gówniarz może być aż tak ciężki. Położył trupa na ziemi i spróbował innego sposobu.

      Schwycił go za kostki, tuż nad adidasami, i przeciągnął pod studnię, starając się nie obijać zanadto głowy o nierówności terenu. Teraz wystarczyło wepchać gnojka do środka, potem go zamknąć i zapomnieć o wszystkim.

      – To był przypadek. Nie mogę brać odpowiedzialności za zrządzenie losu. Rozumiesz? – wyszeptał do nieboszczyka. – Wolałbyś pewnie, żebym to ja leżał tutaj zamiast ciebie? Niedoczekanie!

      Odchrząknął. Własny głos wydał mu się nieszczery. Rozeźlony, zepchnął chłopaka nogami w dół. Usłyszał łomot, skulił się odruchowo, jakby sam uderzył kolanami o żeliwne stopnie włazowe.

      Najgorsze miał za sobą. Zacisnął zęby i przesunął lewarkiem betonowy krąg na właściwe miejsce. Chciał przysiąść, by odetchnąć choć trochę, ale świadomość, że leży pod nim trup, zmobilizowała go do działania.

      Wrócił do samochodu, wrzucił podnośnik do bagażnika, obok ułożył gumowe rękawiczki i zatrzasnął pokrywę. Szykował się do odjazdu. Otrzepał ręce, przygładził dłonią włosy i siadł za kierownicą. Wsadził kluczyk do stacyjki, chciał już odjechać, lecz poczuł wtedy na sobie czyjś wzrok, jakby ostre ukłucie szpilką. Obrócił się.

      Na skraju lasu niedaleko od niego stała kilkuletnia dziewczynka z koszyczkiem wiklinowym. Słowiańska uroda: zadarty nosek, jasne włosy ściągnięte gumką, kremowa sukieneczka i czerwone buciki. Wiejskie dzieci w odróżnieniu od miejskich rówieśników zapuszczają się same daleko od domu, nie boją się lasu, który jest ich sprzymierzeńcem. Póki co smarkula była sama, lecz równie dobrze jej opiekun mógł wkrótce nadejść. Dziewczynka nie uciekała. Z pewnością sparaliżował ją strach, jeśli była świadkiem zdarzenia, które się rozegrało na jej oczach.

      Stocki miał teraz dwa wyjścia. Instynkt podpowiadał mu, co trzeba zrobić. Wysiadł z samochodu, uniósł rękę w geście przyjaźni i ruszył wolniutko do małej. Uśmiechał się wesoło. Dawał czytelne znaki, że nie żywi złych zamiarów, wręcz przeciwnie, że jest przyjacielem smarkuli.

      Kiedy już tylko kilkanaście kroków dzieliło ich od siebie, dziewczynka krzyknęła z przerażenia, obróciła się i uciekła. Kluczyła sprytnie między krzakami i wkrótce zaszyła się w zielonej gęstwinie jak przepłoszona wiewióreczka.

      Stocki pobiegł za nią, lecz przedzierając się przez krzewy jeżyn, skaleczył sobie palec. Przystanął na kilkanaście sekund, by wyciągnąć zębami cierń wbity w kciuk prawej dłoni. Wypluł go. Wyssał krew i spode łba obserwował teren. Wydawało mu się, że kremowa plama sukienki mignęła za pióropuszem z wielgachnych paproci. Dobiegł do nich, ale małej już nie było, a co gorsza – przed nim pojawiła się niespodziewana przeszkoda: bagnista rzeczka.

      Na jej brzegu leżał wiklinowy koszyczek z rozsypanymi malinami. Piotr spoglądał niepewnie na drugą stronę strugi. Chyba przez nią nie przefrunęła. Gapił się z niedowierzaniem na podmokły brzeg. Zawahał się. Nie chciał moczyć nóg. Poza tym brzydził się pijawek. A może cwana wiewióreczka ze strachu wskoczyła do wody i tkwi teraz w ohydnym mule po szyję gdzieś za zakrętem? To i tak byłaby dla niej za łagodna kara.

      Ruszył wzdłuż brzegu, badając grunt stopą. Pod butem uginała się tłusta próchnica, po której sunął rząd czerwonych mrówek. Doskonała ziemia do kwiatów, skonstatował, pod warunkiem że się do niej doda mielonej gliny i piasku gruboziarnistego.

      Analizując skład gleby, doszedł do sitowia. Dalej było bagno,

Скачать книгу