Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel страница 5

Автор:
Серия:
Издательство:
Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel

Скачать книгу

i Doroty jak popadło, w rytmie życia towarzyskiego – bywało, że o pierwszej siedzieli jeszcze „U Barana”, pod portretem Pendereckiego trzymanego na rękach przez Penderecką, i wypijali kolejną wódkę pod tatara, a bywało, że o tej porze dawno już spali, każde śniąc swój sen osobno, we własnym języku; Kamila kładła się, kiedy jej kazano, ale i tak przyczajała się z telefonem pod kołdrą; Kubie zdarzało się zasypiać nad klawiaturą, Tomkowi zresztą też, choć – wbrew temu, co twierdził – niemal nigdy nad doktoratem. Ze wszystkich jednak najpóźniej kładł się pan Włodek. Do sutereny światło i tak dochodziło skąpo, więc podział na pory dnia był właściwie teoretyczny – przez całą dobę zapadał zatem w krótkie drzemki, potem wstawał, smażył sobie jajecznicę, oglądał telewizję, zerkał przez okienko, przysiadł czasem i porysował z godzinkę rozmaite przekładnie, bloczki i gwinty, i znów kładł się na pół godziny, czasem na godzinę, przechodzącą niewidzialnie w drugą i trzecią. Właściwie trudno powiedzieć, że w ogóle kładł się spać czy wstawał – był jak wielki owad krążący nad wiecznie rozesłanym łóżkiem, niemogący znaleźć sobie ani miejsca, ani czasu. Zdarzało się, że któryś z mieszkańców domu otwierał oczy w środku nocy czy nad ranem, nagle przebudzony, nie wiedząc czemu – a to przysypiającemu w fotelu Włodkowi wypadł z dłoni kubek i uderzył o podłogę z metalowym brzękiem, jak pęknięty dzwonek. Albo przeciwnie, Włodek budził się właśnie do życia i postanawiał zamieść całe swoje potwornie zabałaganione królestwo, co niemal zawsze kończyło się spektakularnym runięciem jednej z piramid gratów.

      Nie spał i teraz.

      Wydawało mu się, że coś przeczuwa. Coś jakby kropla – pamiętał to z opowiadania czytanego w „Przekroju” wiele lat temu, kiedy jeszcze miał obie ręce i lubił w nich trzymać szerokie płachty pism – kropla, która wspina się po schodach. Cicho, prawie bezszelestnie. Ale to nie była kropla na schodach ani opowiadanie. To była rzeczywistość. Jakaś jej głębsza, pełna niepokoju część, ukryta, zakopana pod powierzchnią, która dopiero pęczniała w otchłani.

      ROZDZIAŁ II

      Wiesz, ja bym może tak po rzymsku, w pozie półleżącej, co? – jęknęła Elżunia, przenosząc się z krzesła na kanapę. – Po długim dyżurze zawsze jestem w jakiejś takiej… przetrwalnikowej formie. Że poleżałabym. Że samo by się zrobiło, samo załatwiło, a ja bym leżała, o tak, widzisz. Poppea.

      Tomek popatrzył na nią znad kuchennego blatu.

      – Że samo by się zrobiło, ale tiramisu przyniosłaś.

      Przeciągnęła się, sięgnęła po koc i nakryła nogi.

      – Bo to niby taka robota. Pieczenia żadnego, biszkopty kupne, a zimną kawę to mam zawsze, jak wiesz. Jak mój kolor?

      – Ten szafirowy to nawet ładny. Lepszy od poprzedniego. Pacjenci ci się nie płoszą?

      – Nie. Zwłaszcza dzieci nie. Dorośli czasem tak.

      Ze wszystkich możliwości prokrastynacyjnych, jakie rzeczywistość podsuwała Tomkowi, dziś trafiła się najlepsza: wolny dzień Elżuni, którą można było zaprosić, usadzić – lub, jak się okazało, ułożyć – i podyskutować z nią na tematy różne, z których żaden nie dotyczył doktoratu.

      – Chcę powiedzieć tylko jedno… – zaczął, podając jej talerzyk z ciastem; widelczyk przez chwilę kołysał się na brzegu, zabrzęczał, błysnął srebrzyście, ale nie upadł.

      – Nigdy nie chcesz powiedzieć jednego. Jeżeli zamierzasz znowu mówić o beznadziejności związków międzyludzkich, to uroczyście oświadczam… o, całkiem dobre wyszło. Poprzednim razem za dużo było po wierzchu tego gorzkiego kakao.

      – Mnie kakao pasowao. Smakowao.

      – …uroczyście oświadczam, że zacznę z ciebie ściągać stówę na godzinę za psychoterapię.

      – Och – machnął ręką – teraz to już przynajmniej sto dwadzieścia. No to ściągaj. Ale co, sama powiedz, są beznadziejne?

      Elżunia dotknęła jednego z szafirowych kolców na głowie, jakby chciała sprawdzić, czy się nie stępił.

      – Z reguły są, tak. Ja to najlepszy przykład, matka znowu zadzwoniła do mnie, gorąca linia Węgrów–Kraków, że jestem wyrodną córką, jedyną, która nie dała jej wnuków, że nie przyprowadziłam zięcia, że wstyd, że smutek i ojdanadana. No ale ty to chyba nie możesz narzekać?

      Tomek, który przysiadł na przeciwnym końcu kanapy, teraz prawie się zerwał:

      – Ja nie mogę narzekać? Ja?! Mogę! I będę! Jestem znakomity w narzekaniu.

      – Ale Kuba też jest znakomity. W sensie ogólnym, nie w narzekaniu. Tak poza wszystkim.

      Westchnął z rezygnacją.

      – No jest! Jest! I to mi strasznie w narzekaniu przeszkadza. Do pracy chodzi, zarabia, ja sobie mogę być w domu, pisać… Tak, dziękuję za ten karcący wzrok, Elżuniu, potrzebny mi był… Tak, wiem, nie piszę, w tej akurat chwili nie piszę… ale to od razu nam tu heteromatrycę wprowadza w ognisko domowe, od razu on jest tym maczosamcem, co to mięso do jaskini, a ja tu przędę i pobruszam.

      – Ać on pobruszy też czasem?

      – Czasem pobruszy, tak. Po tych ponad dziesięciu latach to jednak rzadko… Może nie zupełna śmierć łóżeczkowa, jak u lesbijek po roku, ale jednak rzadziej niż kiedyś. Najlepiej, jak któryś z nas gdzieś wyjedzie na dłużej, to wtedy jest jak za dawnych lat, zaczarowanych seksów świat. Ale wiesz, o co chodzi? Że od razu mu się od tego podziału ról włącza samczyk. A poza wszystkim, czego oczywiście nie przyzna… Chcesz jeszcze kawałek?

      – Chcę.

      Ruszył z oboma talerzykami do kuchni, wyjął trzeci, na którym umieścił żelazny zapas tiramisu dla Kuby, włożył do lodówki, resztę podzielił na pół.

      – Do czego się nie przyzna?

      – Kuba? Nie przyzna się, że pracoholizuje sobie. Że wybrał ten system maczo, bo mu on po prostu idealnie pasuje. Narzeka, że robi nie to, co chce, że haruje od rana do wieczora, ale prawda jest taka, że on się uwielbia urobić po pachy, wrócić do domu i paść. Ewentualnie przed snem posłuchać jeszcze jakiejś martwej diwy z płyty. Bo wiesz?

      – Wiem, wiem. Dzięki temu grozy życia nie widać.

      – Dla takich ludzi są korporacje. Serio. Byłby idealnym korposzczurkiem. Tylko brałby jeszcze kokainę, bo tam wyższe obroty.

      Krem z talerzyka zeskrobywała wytrwale, nie idąc na najmniejsze ustępstwa.

      – No ale i tak masz lepiej niż ja – powiedziała w końcu. – Wieczna panna na wydaniu.

      – Nie chcesz wychodzić za mąż, więc nie jesteś panną na wydaniu.

      – To prawda, ale być sama też jakoś nie chcę.

      – A co z tym Grekiem, co się pałętał?

Скачать книгу