Oblężenie. Geraint Jones

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Oblężenie - Geraint Jones страница 7

Oblężenie - Geraint  Jones POWIEŚĆ HISTORYCZNA

Скачать книгу

kohorta miała pełną liczebność? – zapytałem.

      – Nie wiem – przyznał legionista. – Wątpię w to. Warus wysyłał nas we wszystkie strony, prawda? Obsadzał każdą pieprzoną glinianą chałupę z kozą w środku.

      Wszystko to bez wątpienia za podstępną namową ze strony Arminiusza, rozpraszającego siły okupacyjne do tego stopnia, żeby mogły zostać sukcesywnie zniszczone przez zbuntowane plemiona.

      Aż do teraz.

      – W ciałach rannych tkwiły strzały – powiedziałem, jakby to było coś niezwykłego. W samych oddziałach legionowych nie było łuczników, tych dostarczały kohorty pomocnicze. Oddziały ściągnięte spoza cesarstwa, złożone z żołnierzy zwerbowanych w zamian za obietnicę otrzymania obywatelstwa rzymskiego po skończeniu dwudziestopięcioletniej służby.

      – Nie było ich tutaj, kiedy tędy przechodziłem, ale to było na początku lata. Do tej pory wszystko mogło się zmienić.

      – Jak cię zwą?

      – Winicjusz.

      – Wiesz, jak się dostać do fortu?

      Żołnierz się roześmiał, odgadnąwszy, o co mi chodzi.

      – Jasne, przez bramę albo nad umocnieniami. – Niemal prychnął. – Nie próbuj niczego głupiego, przyjacielu. Nie chcę zdechnąć w tym rowie.

      Pochwyciłem szyderczy uśmiech Branda, wywołany przez te słowa, a potem spostrzegłem, że patrzy na swojego towarzysza, Ekkeberta. Szare policzki i oczy Batawa były zapadnięte. Jego siły topniały szybko podczas marszu, a świadomość, że wojska rzymskie walczą, nie przyczyniła się w żaden sposób do ich odzyskania.

      Brando zapytał go o coś w ich narzeczu. Nie było odpowiedzi. Kiedy Bataw się odwrócił, ujrzałem troskę o przyjaciela wyrytą głęboko w jego ściągniętej twarzy.

      Kopaliśmy dalej w milczeniu. W ciszy, pomijając odgłosy metalu wgryzającego się w ziemię i towarzyszące im głośne dyszenie. Późno w nocy obok miejsca, w którym pracowaliśmy, przeszedł Germanin z grubym złotym naszyjnikiem. Bogactwo wyróżniało go jako człowieka o wysokiej pozycji, a jego wizyta okazała się inspekcją naszej pracy. Wyglądało na to, że się spisaliśmy, bo potem zjawili się nasi strażnicy z wyciągniętymi mieczami i zwyczajowymi obelgami. Przez chwilę się obawiałem, że wykopaliśmy sobie groby, i nie miałem ochoty puścić szpadla, mojej ostatniej marnej obrony. Brando wyczuł moje wahanie i rzuciwszy własne narzędzie na ziemię, odezwał się pośpiesznie:

      – Nie zmarnują na nas grobów, Feliksie.

      Oczywiście miał rację. Upuściłem szpadel. Narzędzia zebrano, a jeńców spędzono do kupy i odprowadzono od fortu. Jak dotąd w naszej niewoli pozostawaliśmy niespętani, samej groźby ohydnych tortur było dość, żeby utrzymać nas w ryzach, ale Arminiusz i jego dowódcy musieli wiedzieć, że widok opierających się Rzymian podniesie nas na duchu, więc tej nocy zostaliśmy mocno związani za ręce, po sześciu mężczyzn jedną liną. Znalazłem się między Mikonem a Brandem, ściśnięty ich ramionami tak mocno, że czułem drżenie cudzych mięśni.

      – Zdrętwiały mi ręce – odezwał się Mikon.

      Tydzień temu Kikut rzuciłby: „Raczej zdrętwiał ci mózg” albo z jego ust padłaby jakaś inna kąśliwa uwaga. Nie teraz. Weteran znosił niewolę z milczącą obojętnością skazańca. Brakowało nam jego humoru. Żołnierz musi dostrzegać absurdalność w cierpieniu. Jak inaczej mógłby regularnie stawiać mu czoło?

      Wobec milczenia Kikuta na mnie spadł obowiązek, żeby spróbować odwrócić uwagę Mikona od bólu rąk i chłodu, który przyprawiał go o szczękanie zębami w ciemności.

      – Pochodzisz z Pompejów, co?

      – T-t-tak – wyjąkał.

      – Nigdy tam nie byłem. Jak tam jest?

      – W-w-w porządku.

      – Dziewczyny są ładne?

      – Niektóre. Tak.

      I tak to trwało. Potem, jakoś przed świtem, moje ciało łaskawie się poddało i zapadłem w sen. Kiedy się obudziłem, kończyny w stawach miałem sztywne, gardło wyschnięte, skręcało mnie w pustym żołądku. Czułem każdy przebyty kilometr od chwili, w której się zaciągnąłem do legionów. Każdą ranę, siniak, upadek. Chciałem tylko spać, ale germańskie groźby i ostrza włóczni przekonały mnie do czegoś innego.

      Poprowadzili nas w stronę warowni. Wszędzie wokół widziałem plemienne bandy wojenne, z gęstymi brodami i malowanymi tarczami. Wojownicy ruszali się w szarym świcie, ale w ich działaniach nie było znamion pośpiechu ani celowości. Rozpalono ogniska, zarzynano zwierzęta, powietrze zgęstniało od smrodu dymu i bydląt. Jeżeli miał nastąpić kolejny atak na fort, to nie szybko.

      Strażnicy zatrzymali nas przy rowach, które wykopaliśmy poprzedniego dnia. Prac ziemnych doglądali teraz germańscy wartownicy, wyglądający na zmęczonych, pozostawieni tutaj na wypadek próby przełamania albo wypadu ze strony żołnierzy garnizonu.

      – Niewolnicy, spójrzcie na mnie! – rozkazał Germanin po łacinie. Odwróciłem się w tamtym kierunku i ujrzałem wojownika o klatce piersiowej jak beczka i brodzie w kolorze dojrzałego kasztana. – Będziecie kopać w ten sposób!

      Wycelował miecz w stronę warowni, a potem czubkiem ostrza narysował na ziemi zygzakowatą linię. Pojąłem jego intencje. Otrzymawszy cięgi od łuczników ze ścian fortu, Arminiusz wykorzysta te okopy, żeby podkraść się bliżej i skrócić czas, przez jaki jego ludzie będą narażeni na strzały. Ziemia z rowów zostanie usypana od strony warowni, dostarczając dodatkowej osłony przed wzrokiem i strzałami. Podstawowe prace ziemne okazałyby się wysoce skuteczne w zapewnieniu osłony atakującym wojownikom.

      Oczywiście najpierw ktoś musiał wykopać transzeje.

      Wepchnięto nam łopaty do rąk. Groty włóczni opadły na wysokość naszych brzuchów. Wybór mieliśmy prosty: narazić się na ryzyko rzymskiej strzały albo na pewność germańskiej włóczni.

      Zaczęliśmy kopać.

      Postępy były zadowalające. Nawet ze świadomością, że każdy metr naraża nas bardziej na pociski, czuliśmy nieodparte przyciąganie, wywołane powolnym zbliżaniem się do rzymskiej fortyfikacji. Wiedziałem, że kopanie tego rowu da mi najlepszą okazję do ucieczki, ale – poza zasięgiem łuczników – nasi germańscy strażnicy skradali się nad naszymi głowami na krawędzi rowu i ten pierwszy dzień nie dostarczył żadnej szansy, tylko zaowocował pieczeniem mięśni i wyschniętego gardła. Potem, gdy nadchodził zmierzch, usłyszałem odgłos ciała padającego na ziemię.

      To był Ekkebert.

      – Feliksie, pomóż mi! – szepnął Brando, zdecydowany postawić na nogach swojego wyczerpanego przyjaciela, zanim strażnicy zauważą bezużytecznego niewolnika.

      Powlokłem się w stronę Batawów i chwyciłem Ekkeberta za skrawek tuniki pod pachą.

      Zaczęliśmy go podnosić, ale było

Скачать книгу