Shadow Raptors. Tom 3. Gniazdo. Sławomir Nieściur

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Shadow Raptors. Tom 3. Gniazdo - Sławomir Nieściur страница 5

Shadow Raptors. Tom 3. Gniazdo - Sławomir Nieściur

Скачать книгу

inżynier skrzywił się, jakby zjadł coś kwaśnego.

      Zarówno Karpinski, jak i operator przyglądali mu się z zaniepokojonymi minami.

      – Za mało? – zapytał ten pierwszy.

      – Za mało – przytaknął Feher. – O równe dziesięć procent. – Ruchem podbródka wskazał wyświetlacz. – Konieczna będzie zmiana kursu i jak najszybsze zainicjowanie procedury hamowania.

      – Przecież dopiero osiągnęliśmy przelotową! – zaprotestował operator. – Zmiana trajektorii, choćby o jeden stopień, przełoży się na wydłużenie czasu trwania misji.

      – Niby czemu? – zainteresował się Feher.

      – Bo przed nami krąży cała masa najprzeróżniejszych instalacji. Część z nich to wręcz zabytki. Nie mają modułów astrolokacyjnych, ani też odpowiednio silnych anten nadawczo-odbiorczych. Namierzenie, a potem ekstrapolacja trajektorii będą bardzo, ale to bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe. Poza tym znowu zaczniemy wytracać prędkość. Wyznaczenie nowego, bezpiecznego kursu wśród tego żelastwa zajmie mnóstwo czasu.

      – Konkretnie ile? – spytał kapitan.

      – Tydzień. Plus minus dwa dni.

      – No i co z tego? – Feher wzruszył ramionami. – W harmonogramach misji uwzględniony jest trzydziestodniowy margines. Tydzień czy nawet dwa nie zrobią większej różnicy.

      – Obawiam się, że jednak zrobią – powiedział Karpinski.

      Z wnęki pod blatem wyjął spięty pojedynczym klipsem plik zafoliowanych dokumentów, a zeń kilka arkuszy zadrukowanych drobną czcionką.

      – Pierwotne stany magazynowe – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenia podwładnych.

      Rozłożył kartki przed sobą.

      – Deflektory dysz pulsacyjnych, pręty uzwojeniowe generatorów osłon elektromagnetycznych, chłodziwo do głównego reaktora – wymieniał, wskazując palcem poszczególne pozycje na liście. – Kończą się nam zarówno prefabrykaty, jak i surowce do ich produkcji.

      – Do stoczni dolecimy tak czy owak – powiedział Feher.

      – Owszem, tylko co dalej? Na własne potrzeby nam wystarczy, ale przecież nie o to chodzi. „Grot” jest podstawowym zapleczem technicznym dla całego zgrupowania. – Karpinski pozbierał dokumenty. – Stocznia jako taka jest natomiast instalacją stricte rozbiórkową, pozbawioną zaplecza produkcyjnego i bazy surowcowo-materiałowej. Niczego tam nie pozyskamy.

      – O surowce nie powinniśmy się martwić. W końcu dostarczymy do stoczni parę milionów ton najprzeróżniejszego dobra. – Feher wskazał kciukiem na okna, za którymi widać było zdeformowany wrak Oumuamua, podświetlony upiorną błękitną poświatą, padającą z wciąż jeszcze rozgrzanych dysz silników manewrowych trawlera.

      – Pieprzenie – mruknął pod nosem operator.

      – Kapralu! – zgromił go Karpinski. – Jeżeli ma pan jakieś uwagi, to proszę zgłosić je w regulaminowy sposób.

      – Przepraszam, panie kapitanie. – Operator skłonił głowę, jego lekko zaróżowione oblicze pobladło, rumieńce utrzymały się jedynie tam, gdzie skórę odgniotły krawędzie gogli wizyjnych. – Niestety, kolega przyjmuje zbyt optymistyczne założenia. Nierealne, rzekłbym. Wszelkie obiekty przekazane cywilnym stoczniom rozbiórkowym z mocy prawa stają się włas­nością przedsiębiorstw, które zarządzają daną instalacją. Nie dotyczy to jedynie technologii o przeznaczeniu militarnym pod dowolną postacią. Kiedy oddamy Oumuamua, każdy kilogram pozyskanego zeń surowca będziemy musieli odkupić od właściciela stoczni, i to w cenie rynkowej. Pod warunkiem że w ogóle zechce nam cokolwiek sprzedać.

      Karpinski zaklął, zapominając, że dosłownie przed chwilą sam skarcił podwładnego za używanie nieparlamentarnych wyrazów.

      Przez następny kwadrans w sterówce panowała cisza. Operator powrócił do obserwacji przyrządów, Karpinski jeszcze raz wertował dokumenty, Feher zaś, z rękoma w kieszeniach wyświechtanego uniformu, patrzył na majaczący za rufą holownika wrak, wokół którego migotały na tle wszechobecnej czerni światełka pozycyjne orbiterów. Liny holownicze, z tej odległości wyglądające jak cienkie srebrne nici, nie były już napięte, lecz sfalowane, jako że wrak sunął jedynie siłą inercji.

      – A gdyby tak pozyskać co nieco we własnym, że tak powiem, zakresie? – odezwał się nagle inżynier.

      Podszedł bliżej szyby i starł grzbietem dłoni szron, którym zdążyła się już częściowo pokryć.

      – Słucham? – Karpinski uniósł wzrok znad dokumentów i popatrzył nań z zaciekawieniem.

      Feher odwrócił się od okna. Uśmiechał się zawadiacko.

      – Mamy surowce, kapitanie. Dużo surowców. Całą górę! – oznajmił, wskazując dłonią za siebie.

      – I tydzień na ich wydobycie. – Ponure do tej pory oblicze Karpinskiego rozjaśniło się, pionowa bruzda na czole znikła, tak samo jak zmarszczki przy kącikach ust.

      – No właśnie! – przytaknął entuzjastycznie inżynier. – Przeskanujemy wrak spektrometrem, wyślemy roboty górnicze, transportowce i zanim dolecimy do stoczni, magazyny surowcowe będziemy mieć wypełnione pod korek.

      – Hola, hola, nie tak szybko – zaoponował operator, unosząc zaczerwienioną od przylepców dłoń. – Zmiana kursu wiązać się będzie z koniecznością przepięcia cum i najprawdopodobniej uruchomienia silników korekcyjnych na bakburcie. Dopóki one będą pracować, zablokowane zostaną hangary jednostek pomocniczych.

      Entuzjazm Fehera zgasł równie szybko, jak się pojawił.

      – A mówiłem, żeby przenieść te wszystkie łajby do magazynów dziobowych… – powiedział, spoglądając z wyrzutem na Karpinskiego.

      – Najpierw musimy mieć urobek. O jego transport będziemy się martwić później – stwierdził Karpinski, który najwidoczniej już podjął decyzję. – Proszę zorganizować ludzi i sprzęt – powiedział do inżyniera. – Ma pan w tym zakresie pełną swobodę. Osobiście poinformuję o tym porucznik Townsend – dodał, widząc grymas niezadowolenia na umorusanej twarzy mężczyzny.

      Słysząc ostatnie słowa, Feher natychmiast się rozluźnił.

      – Dziękuję, panie kapitanie. To znacznie przyspieszy sprawę – powiedział, ruszając w kierunku wyjścia.

      – Bez wątpienia – zgodził się Karpinski.

      – Czyli zmieniamy kurs? – upewnił się operator, sięgając pod pulpit, gdzie w metalowym pojemniku leżał stosik nierozpakowanych jeszcze przylepców sensorycznych.

      – Zgadza się – skinął głową kapitan. – Proszę powiadomić główną sterownię. Niech wezwą wszystkich na stanowiska, trzeba jak najszybciej wytyczyć bezpieczną trajektorię.

      – Tak jest.

      Zaszeleściła

Скачать книгу