Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska страница 7

Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Скачать книгу

czy ty nie znasz innych słów? Przy dziecku też tak mówisz?”. Diabelnie mnie wkurzał wykład o wyższości słowa jednego nad drugim. Chciałam odpalić: „Mamusiuluniu, bez słowa «kurwa» nie ma przekonujących argumentów!”. Urwała się z herbu Ślepowron i wciąż myśli, że ze słowami „przepraszam”, „dziękuję” i „proszę” na ustach oraz z czapką w ręku można przejść przez świat. Ten świat? Gówno prawda! Już na swoje podobieństwo wychowałaś pierworodnego Mariusza… I co? Jest mu łatwo?

* * *

      Dokończyłam sprawozdanie, ledwo mieszcząc się w terminie, poproszę tatę, żeby je jutro wysłał poleconym. Dochodzi dwudziesta druga, schowałam pieczątki, kalendarz „1990” z ważnymi prywatnymi i służbowymi notatkami, kwitariusz i jestem wolna.

      Wchodzę do sypialni, starając się zachowywać najciszej, jak potrafię. Kama, jak zawsze po kąpieli, śpi z zaróżowionymi policzkami. Obudzę ją o szóstej, będziemy miały godzinę na ubranie się, śniadanie i w podróż. Padam zmęczona intensywnym dniem i wiem, że dopiero jutro budzik postawi mnie na równe nogi. No, nie było to prawdą, sen oddalił się i nadal układałam w głowie precyzyjny plan. No dobrze, Andrzej nas zawiezie, ale czy wypada go prosić, żeby dodatkowo w piątek przyjechał i zawiózł nas do kwiaciarni, a później na Powązki? Główkowałam, aż sen, nie wiadomo kiedy, sam upomniał się o mnie.

      Mama wstała grubo przed budzikiem i przygotowała nam na drogę bułki z serem i termos z herbatą. Ja wrzuciłam do torby paczkę petit beurre, dwa małe opakowania bloku czekoladowego i jabłka.

* * *

      Na Dworcu Centralnym w Warszawie czekał już na nas Andrzej, zobaczyłam jego zadartą głowę wyławiającą nas z tłumu podróżnych. Trzy całusy dostaję ja i jak przez kalkę głośne całusy plaskają o policzki Kamy. Odbiera mój neseser, bierze chętną rękę juniorki i kierujemy się na parking. Po pytaniach o podróż, dodatkowym całusie dla Kamy sam recytuje program naszego pobytu w stolicy: – Wiozę was do moich, tam nocujecie, rano przyjadę i zabieram was do doktora Rozenka. Zagospodarujesz sobie ten dzień aż do siedemnastej, umówimy się tylko, skąd cię zgarnąć. Pojedziemy do Komorowa i wreszcie sobie pogadamy. Pasuje? – pyta. Pokiwałam głową mile zaskoczona precyzją planu ułożonego w jego głowie.

      Zajechałyśmy pod samą furtkę, wygramoliłyśmy się z auta, on nie wysiadał, pomachał ręką swoim staruszkom stojącym w szeroko otwartych drzwiach i z impetem odjechał. Ciężko było patrzeć na ciocię zgiętą w znak zapytania i z trudem oddychającego wujka. Zobaczyłam, że radość z naszego przyjazdu z minuty na minutę prostowała Steniulkę, a Józeczek nabierał równego oddechu. Kama zrobiła furorę.

      – Jaka ona już wysoka! I jak włosy jej urosły! – zachwycała się ciocia. Dziadko-wujek, jak przystało na absolwenta seminarium nauczycielskiego, przepytywał ją, jaką ma średnią ocen, jaką lekturę teraz przerabia w szkole. Zagadywali nas na zmianę – robili tak jak dwa lata temu, kiedy znalazłyśmy się u nich z przepisu psychologa. Podczas naszej wizyty w jego gabinecie w kilka dni po pogrzebie Artura zalecił nam zmianę otoczenia. To w Komorowie koiłyśmy nasz ból, jeżeli można pigułkę z pobytu w zoo, krople z oglądania spektaklu czy miksturę z pałaszowania rożków orzechowych w Horteksie uznać za uzdrawiające. Jak już byłam przekonana, że terapia Kamy działa, to i tak meldowała mi rano, że śnił jej się tato, jak wspólnie budowali tamę na strumieniu w Limanowej, i wybuchała płaczem. Cudowna Limanowa – wówczas byliśmy w komplecie, szczęśliwi, spokojni. Spotykaliśmy się z mieszkającą tam ulubioną „ciocią” Ewunią, siostrzenicą naszego proboszcza, spacerowaliśmy, śmialiśmy się i dobrze bawiliśmy.

      Wujek zajmował się Kamą, chyba próbował przekazać jej zasady jakiejś skomplikowanej gry planszowej, bo z jego pokoju dochodziły jedynie szepty. Ja poszłam z ciocią do mikroskopijnej kuchni, a moja rola polegała na staniu obok starowinki i odpowiadaniu na pytania o nasz dom, moich rodziców i Mariusza. Ziemniaki dogotowywały się, zasmażka do parzybrody skwierczała na gazowej kuchence i kolorowała się na beżowo. Na dużej patelni topił się tłuszcz do smażenia wielgachnych panierowanych kotletów.

      – Ciociu, czy dobrze myślę: mięso od szynki? – zapytałam.

      Uradowana, że robi mi wielką frajdę i sprawi radość moim kubkom smakowym, przytakuje. Wie, że lubię tę część wieprzowego ciałka, a u nas trudno zrobić udane mięsne sprawunki. Gadam jak na mękach! Jaka trudność! Potrzebna jest siła, przebojowość i elokwencja niewyparzonej gęby. Nie wystarczy mieć przyswojony słownik wyrazów obcych, mówić „ę” i „ą”, trzeba mieć też umiejętność przeobrażenia się w hienę. Nie ma to, tamto… Popychają – ty dla śmiechu powinnaś też popchnąć. Najlepiej mocniej! Tak, żeby ktoś się przewrócił. Gdybym tak się zachowywała, byłabym fajną babą, równiachą, a nie jakąś wdową z herbem schowanym w szufladzie. Nie trzeba kreować się na wielką „kulturystkę” i przestrzegać bon tonu. Fakt, czuję się zażenowana tłokiem kolejki, sprośnymi dowcipami i rzuconym jakimś ochłapem na ladę przez sprzedawcę. Nic dziwnego, że wracam ze sklepu z badziewiem.

      – Józeczku, siadaj do stołu! Kamuś, rozłóż jeszcze małe łyżeczki. – Słowa cioci wyrywają mnie z zamyślenia.

      To odpowiedzialne zadanie ucieszyło Kamę, a może bardziej pobudził ją zapach wydobywający się z kuchni, bo wybiegła z pokoju wujka i uzupełniła zestaw sztućców. Śnieżnobiały obrus podkreślał wyjątkowość obiadu, świąteczne srebrne sztućce i wspaniale trzymająca się od bożonarodzeniowych świąt gwiazda betlejemska dawały pełny sznyt. Z przyjemnością, ale ukradkiem zerkaliśmy na Kamę, wymienialiśmy pełne podziwu spojrzenia, patrząc, jak wcinała z apetytem. Już widzę po powrocie, jak będzie się zachwycała: „Babciu, jak ja lubię jeździć do Komorowa! Dziadulki są tacy fajni!”. I tu będzie opowiadała o pysznym kotlecie, kapustce, tłuczonych i nie zapomni wspomnieć o kompociku z brzoskwiń. I tak zrelacjonuje wszystko, dzień po dniu, minuta po minucie.

      Napar z ziół dla wujka, cienka herbata dla cioci, kartonik z soczkiem dla Kamy i solidna filiżanka kawy dla mnie. Roznoszę napitki i stawiam na stolikach w pokojach. My z ciocią zaszywamy się w saloniku z widokiem na ogród. Wujek i Kama wracają, jak się okazuje, do gry w warcaby. Ciocia szeptem skarży się na swoje ciężkie życie, chorobę jej Józeczka i to, co ich często poróżnia – jego niezmienne zamykanie się w sobie.

      – Tyle lat po wojnie, a u niego trauma po obozie trwa – mówi prawie bezgłośnie i jednocześnie nasłuchuje, czy wujek zbyt dużo nie mówi, bo: „pompka będzie w robocie”. Faktycznie, inhalator na astmę zawsze leży w zasięgu ręki.

* * *

      Wujek to absolwent seminarium nauczycielskiego, uczył do czerwca 1939 roku. Aresztowany przez gestapo i uwięziony, tylko dzięki portfelowi teścia zwolniony po kilku miesiącach. Mógł sobie siedzieć cicho, zadekować się i pokazać, że się… poprawił. Ale nie on! Wkrótce potem miejscowy folksdojcz wypatrzył dzieci idące na tajne nauczanie i zdradził adres tej szkółki. Tortury w płockim więzieniu, transport i dwuletni pobyt w stutthofskim obozie miał więźniowi wybić z głowy pedagogiczne zapędy. Niemcy, likwidując obóz, więźniów ładowali na barki ciągnięte przez holownik, który wypłynął na pełne morze. Niewiele brakowało, a dokończyliby precyzyjny plan likwidacji obozu. Ktoś najwyższy rangą złożyłby meldunek: „Rozkaz wykonany!”.

      Ale sam Bóg wziął sprawy w swoje ręce. Nad Bałtykiem rozpętała się burza. Rozszalały sztorm sprawił, że ich

Скачать книгу