Nad Niemnem. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa страница 23
Spod zielonej kolumny trochę ironiczny głos Darzeckiego zapytał:
— Cóż takiego? Czy miałeś, panie Benedykcie, z powodu gazet straszny sen jaki?
— Naturalnie — odparł Korczyński — i jak jeszcze straszny!
Uśmiechnął się żartobliwie, ale zarazem długiego wąsa mocno w dół pociągnął.
— Nie jestem przecież babą, abym snami miał się przerażać — zaczął — ale miałem jeden taki, że każdemu by od niego włosy dębem na głowie stanęły. Ot, jak było. Przed dwoma jakoś miesiącami naczytałem się był wieczorem o wojnach takich, co były, są, będą i licho już zresztą wie jakich. Zaraz potem położyłem się, usnąłem i śni się mnie... uważacie, panowie, że do Korczyna naszło mnóstwo wojska bismarkowskiego... słowem, pruskiego wojska... Dziedziniec i ogród pełen żołnierzy, dom pełen oficerów... Ja w strachu! Zniszczą Korczyn, myślę sobie, do góry nogami przewrócą, spalą, stratują, rozerwą, jeżeli nie przyjmę ich tak, jak tego żądają... Co robić? Wola, niewola, przyjmuję... Tak, zdaje się, zwijam się, tak częstuję, karmię, poję, zapraszam, w oczy patrzę, czy kontenci... A oni piją, jedzą, hałasują, hulają... Chwała Bogu, kontenci, myślę sobie, i sam kontent jestem... Ot, myślę, zaraz pójdą sobie z Panem Bogiem, objadłszy mnie, co prawda, dziedziniec i ogród zdeptawszy, ale resztę w całości zostawiając... Już zdaje się i odjeżdżać sobie mają... żołnierze na konie siadają, oficerowie szable przypasują... już zaraz i cicho u mnie będzie... Wychodzę, zdaje się, na ganek, z wielkim ukontentowaniem, aż tu, panie, patrzę, z tych pagórków, co to wiecie, tam het, za równiną... drugie wojska...
Tu zaciął się.
— To... tamto...
Promień słońca filuternym błyskiem przebiegł mu w piwnych źrenicach.
— Cóż? Strach mnie do szpiku kości przejął... lecą! to... tamto... panie, pędzą... także do Korczyna... wprost do Korczyna... a tamci jeszcze nie wyjechali... Masz! myślę sobie... Przyjmowałem jednych, aby mi dworu z dymem nie puścili... a teraz to... tamto... i będzie mnie tu ostatni amen! Jak chcesz, człowiecze, kręć się i wierć się, nie wykręcisz się i nie wywiercisz. Z tej strony ci w skórę i z tamtej... także w skórę! O Jezus, Maria! Obudziłem się cały w potach i nazajutrz chodziłem jak struty.
— Sen mara! — tonem pocieszenia odezwał się ktoś z obecnych.
— Prawdziwie typowy sen! — zawołał Darzecki z tak głośnym śmiechem, jakby w tej chwili zwykła dystynkcja zupełnie wyszła mu z głowy; ale zarazem szyję, zazwyczaj sztywnie wyprostowaną, zgarbił nieco, przez co kółka cygarowego dymu, dotąd triumfująco sobie w górę ulatujące, ciężko jakoś wionęły ku ziemi.
— Co tam! — zaczął w kącie ganku jakiś widocznie zgryźliwy i mocno przez życie gryziony sąsiad — co tam te Prusaki! Bez Prusaków najbliżsi sąsiedzi ogryzą nas jak psy kości... Jeszczem jednego procesu z chłopami o pastwisko nie ukończył, a już mi drugi o grunt pod leśnictwem wytoczyli!...
— Oj, te procesy! — stęknął pan Benedykt.
— Napłodziło się ich u nas jak robactwa w mokre lato! — zauważył ktoś inny.
— A propos! — zaczął Darzecki — jakże tam jest z tym twoim procesem, panie Benedykcie, który ci ta szlachta... jakże się nazywa?... wytoczyła?
— Bohatyrowicze! — podjął Korczyński — a cóż? złupić chcą ze mnie pięćdziesiąt dziesięcin wygonu... ktoś w nich wmówił, że one do nich należeć powinny... Wnieśli do sądu... i w pierwszej instancji przegrali... Zanoszą teraz apelację... trwa to już dwa lata i co mnie ta historia pieniędzy i zgryzoty kosztuje!...
— Czy nie mają żadnej racji? — przerwało parę głosów.
— Taką chyba, że paszy mają mało, więc chcą moją własnością paść swoje inwentarze — bronił się pan Benedykt. — Planami i wszystkimi dokumentami dowieść mogę...
Zapalać się zaczął i byłby pewno długo rozwiódł się nad procesem, o którym mowa sprowadziła mu na czoło zdwojoną ilość zmarszczek, ale zobaczył kilka osób z przedpokoju do salonu wchodzących i pośpiesznie zerwał się z krzesła. W tej samej chwili jedna z pań na kanapie siedzących i wszystkim, co je otaczało, bardzo zajętych rękę do czoła podniosła.
— W imię Ojca... — cicho do sąsiadki szepnęła. — Toż to Kirłowa zjawia się tutaj! A skądże jej się to wzięło! Już chyba lat z dziesięć nigdzie w sąsiedztwie nie bywa! Ależ zmieniła się, zmieniła, o, moja pani!
W progu salonu pan Benedykt z widocznym i szczególnym uszanowaniem podawał ramię kobiecie, za którą postępowała młodziutka, niespełna może szesnastoletnia dziewczyna i dwóch młodszych od niej chłopców w szkolnych ubiorach. Średniego wzrostu, szczupła, prosta, z wdzięczną linią szyi i ramion, żona Kirły wyglądała z daleka na kobietę bardzo młodą, a złudzeniu temu dopomagały włosy niezmiernie jasnej barwy, z tyłu głowy w prześliczny, ogromny warkocz upięte. Z bliska dopiero uderzał i prawie zadziwiał kontrast, który z młodością kibici jej i warkoczy tworzyła twarz tak ogorzała, że od włosów ciemniejsza, z czołem przerżniętym kilku poprzecznymi zmarszczkami, ze zwiędłymi, choć bardzo kształtnymi ustami. Była to po prostu zgrubiała i sterana twarz kobiety jeszcze młodej, bo trzydziestoparoletniej, z natury wcale ładnej. Bardzo zgrabna pomimo swej starej i niemodnej sukni, szła przez salon na ramieniu gospodarza domu wsparta, nieśmiała jakaś, prawie zlękniona, z niepokojem oglądająca się na postępujące za nią dzieci. Kiedy pani Emilia, powstawszy z kanapy i szeleszcząc suknią okrytą bogatym i błyszczącym haftem, wprowadziła ją do grona najpoważniejszych kobiet, ze zmieszanego jej spojrzenia, roztargnionego uśmiechu i wahających się, lękliwych ruchów poznać można było, że od wszelkich towarzyskich zebrań bardzo odwykła, a z odległych wspomnień wiedząc dobrze, jak wśród nich znajdować się należy, trwożyła się ciągle, aby czegoś niewłaściwego i nieprzyzwoitego nie popełnić. Drżała trochę i spiesznie oddychała siadając obok wytwornej i wyniosłej pani Andrzejowej, która jednak dość przyjaźnie, choć zawsze trochę z wysoka, oświadczała jej swoje przyjemne zdziwienie nad tym, że na koniec spotkać ją mogła, ją, która od tak dawna nie ukazuje się nigdzie. Ośmielona trochę, jednak przyciszonym jeszcze głosem odpowiedziała:
— Pan Benedykt był tak łaskaw, że zapraszał mnie razy kilka i sam, i przez Justynkę, którą do mnie przysyłał. A jakżebym ja takiemu dobrodziejowi odmówić mogła?
— Szwagier mój ma więc przyjemność widywać panią czasem?
Kirłowa splotła ręce, okryte zbyt wielkimi i niezupełnie świeżymi rękawiczkami.
— O, mój Boże! — zawołała — a jakżebym ja sobie z gospodarstwem i interesami rady dać mogła bez pomocy zacnego sąsiada? Teraz to już nic: nauczyłam się i przywykłam. Ale z początku byłabym przepadła razem z dziećmi, gdyby pan Benedykt nie pomagał mi radami, a czasem i osobistym dojrzeniem tego i owego...
Teraz, gdy w zapale mówić zaczęła głośno, w głosie jej parę razy zabrzmiały nuty grube, z delikatnością