Nad Niemnem. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa страница 25
Muzyka trwała długo; niektórzy słuchali jej z uwagą i przyjemnością, a niektórzy z pootwieranymi od zdziwienia albo skrycie poziewającymi ustami. Na ganku nawet gwarne przedtem rozmowy przycichły. Gospodyni domu, nie potrzebując mówić, odpoczywała. W chwili, kiedy skrzypce i fortepian grzmiały świetnym i wybornie wykonywanym brio[71], Różyc nieznacznie i na palcach przesunął się przez salon i na niezajętym krześle obok Kirłowej usiadł. Ona przyjaźnie i poufale uśmiechając się podała mu rękę. Wszyscy wiedzieli, że ten trzydziestoletni pan, który już stracił pół miliona, i ta spracowana kobieta w starej sukni byli z sobą dość blisko spokrewnieni. Z właściwą sobie gracją ruchów nachylił się on do samego prawie ucha sąsiadki.
— Kuzynko — szepnął — czy znasz dobrze pannę Orzelską?
Twierdząco skinęła głową.
— Bywa ona u ciebie?
Znów głową kiwnęła i z ciekawością na niego spojrzała.
— Chcę cię prosić... abyś nas kiedy razem do siebie zaprosiła... żebyśmy tak wypadkiem... spotkali się kiedy u ciebie... Tu nie wypada mi bywać tak często... jak bym tego potrzebował...
Oczy szeroko otworzyła i naprzód wpatrzyła się w niego z nieopisanym zdziwieniem, a potem tak głośno, że aż kilka osób na nią się obejrzało, wybuchnęła:
— A toż co?...
I dźwiękiem własnego głosu przelękniona cicho dokończyła:
— Czy nie myślisz czasem tej biednej dziewczyny bałamucić? No, to spotykaj się z nią w swoim Wiedniu, ale u mnie jej pewno nie spotkasz...
Różyc śmiał się cicho.
— Parafiaństwo, kuzynko — szepnął.
Wiedział zapewne, że wyraz ten ją ukole. Jakoż na mgnienie oka zmieszała się i zasmuciła. Ale potem energicznie odpowiedziała:
— Niech sobie będzie parafiaństwo! Lepiej byś i ty wyszedł na tym, kuzynku, gdybyś był sobie parafianinem.
Nagle zamyślając się odpowiedział:
— Może...
Ale w tej chwili nie mógł znać długo ani zamyślać się, ani smucić.
— Moja droga kuzynko — szepnął znowu — żebyś wiedziała, jak ona mi się podoba!... Ślicznie zbudowana kobieta i takiego coś ma w sobie... te szare oczy przy czarnych włosach...
Patrzała chwilę na nienaturalny blask jego oczu i zwiększające się rumieńce. Czuła się zwierzeniami, które jej czynił, obrażona, ale obrazę zwyciężała litość...
— Biedny ty jesteś, kuzynku... a dziś w dodatku i upiłeś się jeszcze czy co?
Znów z zamyśleniem odpowiedział.
— Może...
Muzyka umilkła, kilka osób otoczyło Orzelskiego, dziękując mu i chwaląc odegraną kompozycję. On prostował się, promieniał.
— Caca uwerturka! — mówił — caca!...
Justyna powstała z wolna i odejść od fortepianu zamierzała, kiedy Zygmunt Korczyński Orzelskiego opuszczając, drogę jej zastąpił. Pięknej istotnie muzyki słuchał on był stojąc w pozie jakby z przyzwyczajenia malowniczej. Smutny wydawał się i rozmarzony. Teraz z niepewnym i przymuszonym uśmiechem na bladej twarzy, półgłosem przemówił:
— Zdaje mi się kuzynko, że nie lubisz muzyki tak, jak lubiłaś ją dawniej...
Na ostatnim wyrazie położył znaczący nacisk. Ona stała przed nim ze spuszczonymi powiekami, nieruchoma, ale wzruszenia swego ukryć zupełnie nie mogła.
— Nie — odrzekła z cicha — nie, nie lubię już muzyki wcale...
Stał ciągle tak, aby odejść i rozpoczętej rozmowy przerwać nie mogła.
— O, gust kobiet zmienny jest! — zawołał. — Ale w tobie zaszłą zmianę przypisuję temu, że oprócz muzyki ojca swego, która zresztą jest wyborna, żadnej innej nigdy nie słyszysz... Gdybyś słyszała...
Tu ożywiając się coraz, mówić jej zaczął o mistrzach muzycznych, których grę słyszał w wielkich europejskich miastach. Potem opowiadał o nowych słynnych operach. Sposób mówienia miał łatwy, obrazowy, okazujący niepospolite znawstwo muzyki i w ogóle sztuk pięknych. Ona słuchała go wciąż w nieruchomej postawie, kiedy niekiedy paru słowy odpowiadając, ale bledsza niż zwykle i z szybko podnoszącą się piersią. Widać było, że głos jego ją upajał i że zbliżenie z nim poruszało do głębi całą jej istotę. On w jej bladej i zamyślonej twarzy zatapiał oczy, tak jak u wszystkich Korczyńskich duże, w podłużnej oprawie i z piwną źrenicą. Zręcznym poruszeniem salonowego strategika dokonał takiego półobrotu, że ją sobą od kilku w pobliżu stojących osób odgrodził i malowniczo wspierając się o fortepian zapytał: dlaczego, gdy on do Korczyna przyjeżdża, ona bywa najczęściej niewidzialna lub ukazuje się tylko na krótko?
Odpowiedziała, że czasem wuja w gospodarstwie wyręcza, a czasem ojca pielęgnować musi.
Zaśmiał się.
— Po cóż mówisz nieprawdę? — szepnął. — Nie chcesz mnie widywać, wiem o tym! Masz do mnie urazę i pogardzasz mną! Słusznie, ja sam sobą pogardzać zaczynam!
W głosie jego było tyle goryczy i żalu, że prędko odpowiedziała:
— Nie, nie... nie to!
Chciała mówić dalej, ale urwała nagle, bo w drugim końcu salonu ujrzała parę oczu utkwionych w nią z nieopisanym wyrazem. Były to oczy Klotyldy, więcej jeszcze błyszczące i szafirowe jak zwykle, ale wcale inaczej niż zwykle patrzące. Obok młodziutkiej kobiety ze swym wiecznie jowialnym, a trochę złośliwym uśmiechem na twarzy siedział Kirło. Przed chwilą ukazał jej rozmawiającą przy fortepianie parę i żartobliwie zapytał:
— Czy pani nie zazdrosna?
— O kogo? O co? — zapytała, ale patrząc we wskazanym jej kierunku zarumieniła się jak wiśnia.
— Pani nie wie? — ciągnął żartowniś — toż to pierwsza miłość mężulka...
71