Nad Niemnem. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa страница 34
— To jest bonkreta... a to panny jesienne... to francmadama...[84] tam trzy sapieżanki... tam jabłka oliwne, zimowe papierówki... kalwinki... sztetyny...[85] a tamten gaik cały śliwowy...
Wyprężenie jego rysów, mające w sobie coś obojętnego i razem bolesnego, miękło i znikało; w bladym błękicie źrenic pobłyskiwać zaczęły nikłe, lecz prawie wesołe iskry. Po Justynie znać też było, że w tej zagrodzie, napełnionej urodzajnością i ciszą, swobodniej i szerzej oddychała niż przed godziną w napełnionym gośćmi salonie.
Znajdowali się właśnie przy sporej grupie śliwowych drzewek i Anzelm opowiadał, w jaki sposób chroni renklody i mirabele przed zimowymi śniegami i mrozami, kiedy Jan wybiegł znowu z dziedzińca i o kilka kroków stanąwszy słuchał przez chwilę ich rozmowy.
— Czy panienka da wiary — zawołał — że stryj to wszystko własnymi rękami zasadził i teraz dopatruje?... Zdaje się taki słaby, a wielką ma siłę i wytrwałość...
Anzelm obejrzał się.
— Chodźże tu, Janek! — po raz drugi zawołał.
Ale chłopak wahał się znowu, to ku dziedzińcowi, to na Justynę patrząc. Widoczne było, że pragnął być tu i tam.
— A kiedyż jeszcze konie napoić trzeba...
— Pewno, że trzeba — odpowiedział Anzelm.
I zwracając się do Justyny, zwykłą sobie powolną i czasem przerywaną mową, ale coraz swobodniej opowiadać zaczął, jak w ciężkiej słabości leżąc, nieraz nawet na świętą Wolę Bożą szemrał za to, że go bezczynnym i niepożytecznym uczyniła; jak gryzł go i przestraszał los tego chłopca, sieroty po bracie, którego źli sąsiedzi krzywdzili i z własności obdzierali, z sieroctwa i dziecinnego jego wieku korzystając; jak na koniec, kiedy już dźwignął się z niemocy, ręce paliły się mu do roboty.
— Już to też dziesiąty rok, jak zmartwychpowstałem i chłopiec mój dorósł... Najpierw od sąsiadów wyprocesowaliśmy to, co nam odebrane było, potem zbudowaliśmy ten oto domek, a potem już wszystko poszło: i pasieka, i sadek. Janek nauczył się pszczelnictwa od jednego takiego człowieka, co sam na naukę do wielkiego miasta jeździł; ja znów od młodu przyuczony byłem do stolarstwa i jego przyuczyłem.
Szerokim gestem zatoczył dokoła:
— Wszystko to jest robota własnych rąk naszych: i ten płot z desek, i ten ganeczek, i ule. W potrzebie najemników do pomocy bierzem, ale sami my rolniki i sadowniki, i pasieczniki, i stolarze... W biednym stanie inaczej nie może być, kiedy człowiek żąda nie tylko nasycenia ciała, ale i tych różnych elegancji i przykrasek, co i niekoniecznie potrzebne, ale dla oczów miłe...
Śmiał się teraz cichym, piersiowym śmiechem, przygarbione plecy prostował; nikłe iskry zlały się mu w źrenicach w spokojny i ciepły promień. Jednak w głębi tego człowieka było coś, co falą smutku czy zniechęcenia rychło gasiło jego wesołość. Pochylił znowu głowę, przygarbił się i powoli dodał:
— Wszystko to jest doczesność i znikomość. Nie na takie roboty człowiek patrzył, a wniwecz poszły; nie takimi nadziejami karmił się, a najadł się trucizny... Każda rzecz na świecie jak woda przepływa, jak liść na drzewie żółknie i gnije...
Patrzył w ziemię, mówił to monotonnie i coraz ciszej; można byłoby myśleć, że słowa te były pacierzem, który odmawiał od lat wielu, po wiele razy co dzień i może co nocy. Powoli jednak podniósł twarz i daleko patrzeć zaczął.
— Ale nie każdy ma jednostajną łaskę u Boga i jeden więcej, drugi mniej szczęśliwości na tym świecie użyje. Może z tego wszystkiego Janek, dzieci jego i wnuki słodko i mile korzystać będą... Do tego — dodał — każdemu gniazdo swoje miłe, a osobliwie nam...
Tu wzrok jego przesunął się po twarzy Justyny.
— Panowie to co inszego — dokończył — do wielkich miast jeżdżą, za granicami przemieszkują, różne zabawy i rozkosze mają... A dla nas co? Dla nas ani Paryżów, ani honorów, ani pięknych muzyczek, ani wesołych asamblów[86] nie ma. Gniazdo nasze — wszystko nasze... i dla tej przyczyny trzymamy się jego zębami i pazurami.
Justyna spuściła oczy. Było w nim znowu coś niechętnego i trochę urągliwego, kiedy słowa te wymawiał, a przed jej wzrokiem, nie wiedzieć czemu, stanął w tej chwili młody człowiek w ubraniu żurnal mód przypominającym, z postawą z przyzwyczajenia jakby malowniczo ułożoną, z wyrazem wiecznego niezadowolenia w pięknych oczach, a na ustach ze wspomnieniami cudów cywilizacji, widzianych i słyszanych w dalekich krajach. Ona tego człowieka kiedyś bardzo kochała, ale wydało się jej w tej chwili, że było to bardzo, niezmiernie dawno. W tej chwili także uczuła, że pomiędzy nią, stojącą wśród tej zagrody, a nim, przesuwającym swą twarz bladą i niezadowoloną po korczyńskim salonie, leżała wielka przestrzeń. Uczuła się daleko, daleko od Korczyna — gdzieś na jakimś zupełnie innym świecie.
Kiedy podniosła oczy, u końca dziedzińca zobaczyła wybiegającego zza góry kasztanka, a tuż za nim jechał na gniadej Jan. Konie napojone i wykąpane w rzece, otrząsały z siebie gęste krople wody wesoło parskając. Jan z gniadej zeskoczył, a w minutę potem z wnętrza stajni zawołał:
— Antolka! Antolka!
Wołał tak na młodziutką dziewczynkę, która w krótkiej spódnicy, w różowym kaftanie i bosa ukazała się zza góry, niosąc na ramieniu koromysło[87] z dwoma pełnymi wiadrami. Wysmukła i wątła, przechylała się trochę na bok pod tym ciężarem i jedno ramię dla utrzymania równowagi z dala od ciała trzymała.
— A co? — cienkim głosem odkrzyknęła.
— Weź kluczkę i wisien z drzewa nazdejmuj! Prędzej tylko!
— Na co?
— Dla gościa.
I ciszej dodał:
— W sad popatrzaj!
Dziewczynka spiesznie wiadra z wodą na ganku postawiła i koromysło z ramienia zdjęła, po czym na ogród spojrzawszy, ręką twarz zasłoniła i do domu wpadła. W minutę wybiegła znowu, ale już w trzewikach i z długą, u końca zakrzywioną tyczką w ręku. Jak sarna przez ogród ku największej wiśni biegła, zagony przeskakując, ze wstydliwie spuszczoną głową. Ciemny warkocz aż do pasa spadał po szczupłych i gładkich jej plecach, u końca czerwoną wstążeczką związany. U początku warkocza sterczał czerwony kwiat gasztu. Podskoczyła, kluczką gałąź przechyliła i prędko wiśnie rwać zaczęła.
— Przyrodnia jego siostra — z cicha rzekł Anzelm do Justyny — z jednej matki, nie z jednego ojca... Jaśmontówna... Jego matka, po bracie moim owdowiawszy, drugi raz za Jaśmonta poszła i o trzy mile stąd w Jaśmontowskiej okolicy żyła.
Siedzieli znowu na ławce, pod ścianą domu, ale dokoła nich mniej cicho i samotnie stawać się zaczynało, niż było wprzódy. W szczelinach
84
85
86
87