Nad Niemnem. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa страница 4

Nad Niemnem - Eliza  Orzeszkowa

Скачать книгу

w kierunku jadących machnęła swą białą chustką i niezwykle u niej przyjaznym głosem krzyknęła:

      — Dobry wieczór, panie Bohatyrowicz! Dobry wieczór!

      Woźnica szybko zdjął czapkę, odkrywając czoło mniej opalone od reszty twarzy, gładkie i pogodne.

      — Dobry wieczór! — odpowiedział.

      — Dobry wieczór! — chórem krzyknęły dziewczęta.

      — A skądżeś to pan wziął tyle dziewcząt? — zawołała znowu stara panna.

      — Po drodze jak poziomki uzbierałem — nie zatrzymując koni, ale tylko zwalniając nieco ich biegu odpowiedział zagadnięty.

      Jedna z dziewczyn, najśmielsza znać, przechylając się przez drabinę wozu i białymi zębami błyskając, głośno prawić zaczęła:

      — Piechotą, proszę pani, szłyśmy... a on nas napędził, tośmy mu kazały, aby nas zabrał...

      — Oho! Kazały! — zażartowała Marta.

      — A jakże! — potwierdziła dziewczyna z wozu — czy ja nie mam prawa jemu nakazywać? Jaż jego strzeczna[22] siostra! Dla siostry szacunek mieć powinien! Bardzo słusznie!

      W tej chwili wóz zrównał się ze stojącymi pod wierzbą kobietami, woźnica po raz drugi zdjął czapkę i spojrzenie jego z wysoka spłynęło na Justynę. W tym szybkim spojrzeniu dostrzec można było, że oczy woźnicy błękitne były jak turkusy i że w tej chwili przeleciała w nich błyskawica. Ale wnet włożył na głowę czapkę, twarz znowu ku drodze zwrócił i poruszywszy lejcami zawołał na konie, aby szły prędzej.

      Wóz zaczął toczyć się prędzej. Justyna z zaciekawieniem i figlarnością w oczach, z rozchylonymi w uśmiechu ustami podskoczyła i gestem wesołym, który by nawet wykwintnemu oku mógł wydać się rubasznym, rzuciła na jadące kobiety swoją więź gałęzi i kwiatów. Na wozie wybuchnęły śmiechy, dziewczęta chwytały rozsypane kwiaty, niektóre z nich wołały:

      — Dziękujemy! Dziękujemy panience!

      Ale woźnica nie obejrzał się i nie zapytał o przyczynę powstałego na wozie gwaru. Zamyślił się o czymś tak bardzo, że aż głowę, którą przedtem wysoko trzymał, trochę pochylił.

      Dwie kobiety iść znowu zaczęły. Marta mówiła:

      — Ten Janek Bohatyrowicz na pięknego i dzielnego chłopaka wyrósł... Znałam go dzieckiem... Znałam ich kiedyś wszystkich... kiedyś... dobrze i z bliska...

      Zamyśliła się, mówiła ciszej trochę niż zwykle.

      — Był, uważasz, taki czas krótki, że ci Bohatyrowicze u nas we dworze bywali i do stołu z nami siadali... mianowicie, ojciec tego Janka, Jerzy, i stryj jego, ten Anzelm Bohatyrowicz, co to teraz podobno schorowany i melancholikiem jakimś stał się... Jednakowoż jaki to był kiedyś mężczyzna... przystojny, odważny, patriota... romansowy... Do takiej poufałości wtedy pomiędzy dworem a tą szlachecką okolicą przyszło, że siądę sobie, bywało, do fortepianu i akordy biorę, a Anzelm za mną stanie i śpiewa: „Bywaj, dziewczę, zdrowe, ojczyzna mię woła!” A potem ja jemu śpiewam: „Szumiała dąbrowa, wojacy jechali...” Będzie temu już lat dwadzieścia dwa... trzy... Jaki to był gwar u nas, jakie życie i moje, i wszystkich... A teraz wszystko inaczej... inaczej... — wieczny smutek...

      Mówiła to coraz powolniej, głową kiwała, a ogniste jej oczy nieruchomo tkwiły w dalekim punkcie przestrzeni. Wtem znad wozu, który oddalił się o kilkadziesiąt kroków, z towarzyszeniem klekotliwego turkotu kół wzniósł się czysty i silny głos męski z całej szerokiej piersi śpiewający strofę starej pieśni:

      Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,  

      A ja doliną;  

      Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą,  

      A ja kaliną.  

      Justyna z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi w uśmiechu usty słuchała pieśni, która dalej rozlewała po polach swą rozgłośną i smętną nutę:

      Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą,  

      A ja łozami;  

      Ty się zmyjesz wodą, ty się zmyjesz wodą,  

      Ja mymi łzami...  

      — Słowo honoru! — nagle i najgłębszym swym basem zawołała Marta — i my kiedyś z Anzelmem śpiewaliśmy ten sam duet...

      Na wozie stojący wysoki mężczyzna w znacznym już od dwóch kobiet oddaleniu śpiewał dalej:

      Ty jesteś panną, ty jesteś panną  

      Przy wielkim dworze;  

      A ja będę księdzem, a ja będę księdzem  

      W białym klasztorze...  

      — Ot — sarknęła Marta — w pieśni jest „będziesz” nie „jesteś”. Dlaczego on śpiewa „jesteś”? Przerabia sobie stare pieśni, błazen!

      Justyna uwagi tej nie słyszała. Gorący płomień przemknął w jej oczach.

      — Pyszny głos! — szepnęła.

      — Nieszpetny — odpowiedziała Marta. — Pomiędzy nimi często znajdują się piękne głosy i śpiewacy z nich zawołani... I ten Anzelm kiedyś, gdzie tylko, bywało, obróci się... śpiewa.

      Z daleka już, z daleka od toczącego się wozu przypłynęła jedna jeszcze strofa:

      A jak pomrzemy, a jak pomrzemy,  

      Każemy sobie  

      Złotne litery, złotne litery  

      Wyryć na grobie...  

      Stara panna stanęła nagle pośród drogi, podobna do wysokiego słupa ubranego w słomiany kapelusz i stojącego na dwu wielkich nogach w kwiecistych pantoflach. Wzrok w twarzy młodej dziewczyny utkwiła, wspomnienia i rozczulenia jakieś pracowały w jej chrypliwie oddychającej piersi, aż krzyknęła prawie:

      — A koniec tej pieśni znasz? Naturalnie, że nie znasz! Teraz już jej nikt... oprócz nich... nie śpiewa...

      Ramiona rozkrzyżowała i grubym, ochrypłym głosem zadeklamowała:

      A kto tam przyjdzie albo przyjedzie,  

      Przeczyta sobie:  

      Złączona para, złączona para  

      Leży w tym grobie!  

      — Ot, jaki koniec! — powtórzyła i wnet szerszymi

Скачать книгу


<p>22</p>

strzeczna (gwar.) — stryjeczna.