Nad Niemnem. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa страница 7
— Tak. Justysia jest krewną męża mego, córką jego ciotecznej siostry. Ojciec jej, pan Orzelski, przez nieszczęśliwe zdarzenia utracił swój majątek, a wkrótce potem owdowiał. Od tego czasu oboje u nas mieszkają. Justynka, kiedy przybyła do nas, miała lat czternaście, a w tym wieku już są przyzwyczajenia, skłonności, którymi pokierować trudno... Jest ona zresztą dobra, bardzo dobra, tylko oryginalna, ale to tak oryginalna, że nie wiem już, doprawdy, skąd jej się to wziąć mogło... Zawsze inaczej robi niż wszyscy.
Wykwintny mężczyzna, którego binokle połyskiwały w cieniu, wymówił:
— Piękna panna.
A po krótkiej chwili dodał:
— Jest w jej powierzchowności jakaś świeżość, siła, prostota...
— O! — zawołał Kirło — widzi pani, jak dobrze się przypatrzył... a raz tylko i to śród drogi cukierek ten widział...
Kobieta z obwiązaną twarzą wtrąciła:
— Justynka ma śliczną figurę... Ja zawsze figury jej zazdroszczę...
Błyszczące binokle szybko zwróciły się ku niej.
— Pani mówi? — cedząc nieco wyrazy zapytał gość.
Może pani Emilia uczuła niewłaściwość odezwania się swej towarzyszki, bo szybko wtrąciła:
— Tereniu, nie przedstawiłam ci jeszcze nowego sąsiada naszego... Gdy był u nas po raz pierwszy, leżałaś na migrenę czy flukcję[36]... Pan Teofil Różyc, panna Teresa Plińska, towarzyszka moja, niegdyś nauczycielka mojej córki, gdy była ona malutka... Wszakże to drugi raz dopiero mam przyjemność widzieć pana w domu naszym?
— Tak, pani — z wytwornym ukłonem odpowiedział zapytany — i winszuję sobie, żem w tej pustej okolicy znalazł dom taki jak państwa. Zawdzięczam to panu Kirle, który mnie pod tym względem oświecił...
— Pan Kirło jest w każdym wypadku najlepszym sąsiadem i przyjacielem naszym.
— Ja, pani, jestem zawsze najlepszym z ludzi i tylko... zapoznanym[37].
— W domu naszym przynajmniej znajdujesz pan najzupełniejsze uznanie...
Kirło ukłonił się z galanterią i wdzięcznością, ale dodał:
— Nie u wszystkich, niestety, mieszkańców tego domu...
— Ależ nie! U wszystkich! Któż by?...
— Panna Marta, na przykład, nie uznaje mię... — z komiczną żałością skarżył się Kirło.
— O, Marta... Ona taka biedna... zgorzkniała... popędliwa...
— Panna Justyna...
— O Justynka! Ona tak jest oryginalna...
— Mąż pani...
— Mąż mój! On zajęty... nietowarzyski... zawsze tylko o gospodarstwie swoim i o interesach...
Przerwała i zwróciła się do Teresy Plińskiej, która w tej chwili z zachwyceniem przypatrywała się błyszczącym binoklom w cieniu siedzącego gościa.
— Tereniu, daj mi trochę wody i proszek bromowy, bo czuję nadchodzący globus.
Teresa poskoczyła ku toalecie i w mgnieniu oka podała towarzyszce żądane przedmioty. Pani Emilia delikatnie, z wdziękiem ujęła jedną ręką kryształową szklankę, drugą proszek zamknięty w dwu okrągłych opłatkach i tłumacząc się jakby z czynności, której dokonać miała, do nowego sąsiada rzekła:
— Globus histericus... dokucza mi bardzo... szczególniej kiedy się czymś wzruszę... zmartwię...
Tu połknęła proszek. Miała tyle powabu i gracji przy połykaniu lekarstwa, ile jej ma wyćwiczona tancerka w przybieraniu zalotnej pozy. Jednak widać było, że cierpiała naprawdę; ręką dotykała piersi i gardła, w których czuła nieznośne duszenie.
— Czy świeże powietrze ulgi pani nie przynosi — ze współczuciem zapytał Różyc. — Może pani okno otworzyć rozkaże?
— O, nie, nie! — z żywym przeczeniem zawołała cierpiąca kobieta. — Ja się tak lękam wiatru, ciągów, słońca... Od wiatru dostaję zawrotu głowy, od ciągów newralgii, od słońca migreny... Tereniu, podaj mi, proszę cię, toaletowy ocet...
Kirło, cały nad nią schylony, z czułością szeptał:
— Cóż, czy lepiej trochę?... dusi ciągle?... może przechodzi?
Teresa podając ocet schyliła się też nad towarzyszką:
— Początek migreny? Prawda? Mój Boże! I mnie także zaczyna głowa boleć...
Pani Emilia nacierając skronie octem cichutko szepnęła:
— Moja Tereniu, ta Marta nie wraca dotąd z kościoła... jestem niespokojna o obiad... idź, dowiedz się, czy nakrywają do stołu. Czemu ta Marta nie wraca?... Nie wiem, czy gotują już dla mnie rosół... czuję, że nic innego dziś jeść nie będę mogła... Ach, ta Marta nie wraca...
Z żywością i gracją podlotka Teresa biegła ku drzwiom, gdy szeroko otworzyły się one i do gabinetu wszedł mężczyzna wysoki, barczysty, siwiejący, z długim wąsem, ogorzałą twarzą, pomarszczonym czołem i wielkimi, ciemnymi oczami, w których na pierwsze wejrzenie nic więcej wyczytać nie można było nad troskę i prawie ponure zamyślenie. Na powitanie gospodarza domu, pana Benedykta Korczyńskiego, dwaj goście szybko powstali. Ręka, którą im on na powitanie podawał, wielka była, od opalenia zgrubiała. Zimno dotknął dłoni Kirły, a szczerszym nieco, choć obojętnym także, uściskiem objął białą i gładką jak atłas, wypielęgnowaną i wychudłą rękę Różyca. Teraz, gdy ten ostatni witając pana domu w świetle okna stanął, dokładnie obejrzeć było można powierzchowność jego arystokratyczną i jeszcze piękną, choć wyniszczoną i cierpiącą. Wysoki był i bardzo cienki, na małej i zgrabnej głowie fryzował włosy, dlatego zapewne, aby ukryć tworzącą się nad czołem łysinę; twarzą jego, o rysach prawidłowych i delikatnych, skórze białej i gładkiej jak welinowy papier[38], wstrząsały co chwilę nerwowe drgania przebiegające czoło i brwi. Od pierwszego rzutu oka poznać w nim można było człowieka bardzo światowego, przez fizyczną może słabość łagodnego i z systemem nerwowym chorym. Gdy stanął obok silnego, barczystego, ogorzałego pana domu, dwie ich postacie przedstawiły sprzeczność tak wielką, jak gdyby każdy z nich urodził się i żył na innej planecie. Jedną tylko cechę mieli wspólną: obaj wydawali się smutni. Korczyński wielką swą, ciemną ręką pociągając w dół długiego wąsa usiadł przy oknie i patrząc na żonę rzekł:
— Dzieci nie ma! Od godziny już by tu być powinny.
— O, ja także zaczynam być o to niespokojna i zapewne dlatego czuję
36
37
38