Radosny żebrak. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Radosny żebrak - Louis de Wohl страница 13
Twarz Rogera stężała.
– Też nas zostawiła – powiedział sztywno.
– Jest wielką małą damą – rzekł Franciszek – i pochodzi z wielkiej rodziny.
– Co? Znasz ją? Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
– Przypomniałem sobie – odrzekł Franciszek. – Widziałem ją raz wcześniej, w Asyżu. Była drobną trzyletnią dziewczynką, ubrana w złotą sukienkę, w ramionach tej pulchnej damy, która razem z nią przynosiła nam jedzenie, pani Guelfuccio. To było zanim uciekli z Asyżu.
– Nie powinienem był walczyć za Asyż – powiedział Roger. – Jeżeli ona musiała stamtąd uciekać, to miasto na pewno jest przeklęte. Jak się nazywa?
– Panna Klara Scifi – powiedział Franciszek. – Ojciec mówił, że rodzina Scifich zyskała wielkie wpływy w Perugii – zapomniałem dlaczego. – Zaczął oddychać z wysiłkiem, a na jego woskowożółte czoło wystąpiły krople potu.
Może umrzeć za kilka dni, pomyślał Roger, i ku swemu zdumieniu poczuł ukłucie żalu. Ale może dlatego, że jego śmierć potwierdzi głupotę największego osła w całym świecie chrześcijańskim, który zwrócił wierzchowca w niewłaściwym kierunku...
Ciężkie więzienne drzwi zaskrzypiały w zawiasach i Roger odwrócił się w nagłym przypływie nadziei.
Ale to nie była mała dama.
To był pułkownik da Fabriano. Więc jednak pozwolili mu tu wrócić. Ponad pół setki ludzi otoczyło swego dowódcę, wiwatując.
Roger podszedł do nich powolnym krokiem, a wtedy zgiełk zaczął cichnąć i mógł usłyszeć, co mówi da Fabriano.
– ...bardzo serdecznie przyjęty, zarówno przez władze Perugii, jak i niektórych szlachetnie urodzonych wygnańców, w tym hrabiego Roberto San Severino i hrabiego Monaldo Scifi, wujka tej małej dziewczynki, której miłosiernie pozwolił nas tu odwiedzać. Powierzono mi misję przedstawienia konsulom Asyżu pewnych propozycji, które mogą doprowadzić do bezpośrednich negocjacji pokojowych – powiedziałem, mogą – zawołał, wznosząc ręce, by uciszyć głośny wybuch entuzjazmu.
– Nie możemy mieć jeszcze pewności. Ale to jakiś początek, i na ile się orientuję, warunki są takie, że przynajmniej zostaną poważnie rozpatrzone przez naszych przywódców. Poza tym, jako gest dobrej woli, uzyskałem zgodę na odesłanie chorych – sześciu, którzy pozostają w szpitalu i tych, którzy leżą tutaj: Davella, Mirelli i Bernardone. Zostaną odesłani do domu jutro, a ja pojadę z nimi, na oficerskie słowo honoru, by zdać sprawozdanie konsulom. Jak wszystko dobrze pójdzie, możemy mieć pokój w ciągu paru miesięcy.
Rozdział szósty
A.D. 1203
– Gdzie jest Franciszek? – zapytał Pietro Bernardone.
– Poszedł na spacer. – Pani Pika była zajęta haftowaniem. Nie podniosła wzroku.
– Tak? Cóż, sądzę, że dobrze mu to zrobi. – Bernardone usiadł ciężko, krzyżując ręce na wydatnym brzuchu. – Tak czy inaczej, nie stracił ambicji – dodał z zadowoleniem. – Wczoraj mi powiedział: – Będę sławny na cały świat, ojcze, wiem, że będę.
– Jeśli Bóg tego chce – powiedziała cicho pani Pika.
– Oczywiście, że chce. Dlatego uczynił go takim, jaki jest. Każdy bierze go za młodego szlachcica. Nawet w Perugii dzielił celę ze szlachtą i oficerami, pamiętasz?
– Dziesięć miesięcy w kazamatach – powiedziała z goryczą Pika. – Tyle ma ze swego pragnienia, by stać się wielkim człowiekiem. Mógł tam umrzeć. Był taki chory, tak strasznie chory...
– Ale swoją opieką przywróciłaś go do zdrowia – wtrącił pospiesznie Bernardone. – A teraz wszystko jest już dobrze.
– Nie jest jeszcze zdrowy. Daleko mu do tego. Znam go.
– Będzie zdrowy. W tym wieku człowiek jest giętki jak bambusowe kije, które kupiłem w zeszłym roku w Mecopuli. W Kataju2 budują z nich domy. Nie umiem sobie wyobrazić, w jaki sposób, ale dobrze je sprzedawałem. Mam nowe ubranie dla chłopca.
– Jest niespokojny – powiedziała Pika.
– Wspaniały znak – stwierdził Bernardone. – Wolisz, żeby był flegmatycznym fajtłapą? Mówię ci, jego umysł i myśli szybują wysoko. Któregoś dnia stanie się wielką postacią w świecie, a my będziemy z niego dumni. To nie takie głupie, gdy mówi, że będzie księciem. Ma do tego osobowość, a tylko to się liczy w dzisiejszym świecie. Nie samo urodzenie...
– Dobroć się liczy – powiedziała Pika.
– Nie wejdziesz na szczyt będąc tylko dobrym – powiedział pobłażliwie Bernardone. – Musisz być sprytny, bystry, pełen zapału i odwagi. Musisz przejmować inicjatywę, mieć oczy szeroko otwarte i wykorzystać każdą szansę. Ja tak zrobiłem – i spójrz na mnie! Kiedy zaczynałem, nie wiedziałem często, skąd wziąć pieniądze na jedzenie na następny tydzień. Teraz jestem bogatszy niż Cavallieri i Quintavalle – prawie tak bogaty jak sam Revini. Konsulowie i senatorzy mnie szanują. Wystarczy. A chłopiec zaczyna w tym miejscu. Położyłem fundament. On zbuduje na nim wysokie wieże.
Z dworu dobiegły krzyki i piskliwy śmiech.
Bernardone wstał, podszedł do okna i otworzył je.
Koło domu przechodził wysoki, chudy mężczyzna z rozczochranymi włosami i rzadką brodą. Stara połatana opończa przykrywała łachmany, które miał na sobie. Grupka małych uliczników tańczyła wokół niego, śmiejąc się, gwiżdżąc i przedrzeźniając jego ruchy. Zdawał się ich nie dostrzegać. Patrząc w niebo, śpiewał:
– Pax et bonum! Pax et bonum!
Bernardone zamknął z trzaskiem okno.
– Znowu ten głupiec – powiedział z irytacją. – Pokój i dobro! Jakby ten żebrak mógł dać komukolwiek coś dobrego. Nic dziwnego, to jeden z uczniów szalonego Kalabryjczyka.
– Masz na myśli opata Joachima z Floris?
– A kogoż innego? Głosi kazania o nadchodzącym królestwie, narodzinach nowej epoki i takie brednie. Co jest w końcu złego w naszej epoce? Przedsiębiorczy człowiek, który ma głowę na karku, może coś osiągnąć.
– Jedno miasto walczy z drugim – odparła Pika. – Większość ludzi myśli tylko o własnych korzyściach. Prawie każdy jest żądny luksusu...
– Ja nie – warknął Bernardone. – Nie myślę o sobie. Myślę o swoim synu.
– Wciąż mam nadzieję... – przerwała mu Pika.