Radosny żebrak. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Radosny żebrak - Louis de Wohl страница 14
Zmarszczka na czole Bernardone pogłębiła się. Wiedział o dziwnej rzeczy, jaka się zdarzyła; sąsiedzi powiedzieli mu o tym, gdy tylko wrócił z Francji.
– Zabobonne gadanie – powiedział z rozdrażnieniem. – Nie pozwoliłbym na to, gdybym tu był.
– Wtedy bym umarła – a chłopiec razem ze mną.
– Nonsens, kobieto.
Ale Pika, zwykle łagodna i cicha, nie ustąpiła.
– Poród zatrzymał się – powiedziała. – Byłam coraz słabsza. Wtedy zjawił się niewidomy pielgrzym. Powiedział tylko: „Powiedz pani tego domu, że jej syn musi się narodzić w stajence. Bo taka jest wola naszego Błogosławionego Pana”.
– Mówiłaś mi o tym wcześniej – Bernardone poruszył się niespokojnie na krześle.
– Przyszli więc i zanieśli mnie do stajenki i dziecko urodziło się niemal natychmiast. Takie dziecko z pewnością powinno zostać...
– Kto wie – przerwał jej Bernardone z pobłażaniem. – Może pewnego dnia zostanie wielkim prałatem, kardynałem, księciem Kościoła i biskup Gwidon będzie musiał kłaniać mu się z czcią. Choć muszę powiedzieć, że nie sądzę, by się do tego nadawał.
Z dworu znów dobiegł okrzyk żebraka:
– Pax et bonum! Pax et bonum!
– Co za głupota – burknął Bernardone. – Jakie dobro może uczynić, wykrzykując to przez cały dzień? Założę się, że ten głupiec nie spędził na pożytecznej pracy ani jednego dnia w swoim życiu. Ale uważa się za świętego człowieka czy coś w tym rodzaju.
– Pax et bonum! – Tym razem okrzyk dobiegł z oddali.
Franciszek zjawił się po kilku minutach. Był blady i powłóczył nogami.
– Znowu jesteś chory – krzyknęła Pika. Zerwała się z krzesła, zrzucając robótkę na podłogę.
Bernardone przez chwilę również wyglądał na zmartwionego.
– W porządku, mamo. – Franciszek uśmiechnął się smutno. – Ja tylko... Tylko nie rozumiem, to wszystko. – Usiadł. – Nie rozumiem – powtórzył.
– Czego, synu? – zapytał Bernardone.
– Właśnie... – zaczął Franciszek i urwał.
– Zobaczył pielgrzyma – powiedziała Pika.
– Tak. – Franciszek potrząsnął głową. – Szedł, wołając o pokoju i wszystkim, co dobre. A potem mnie zobaczył, ukłonił się i...
– ...poprosił o jałmużnę – dokończył z sarkazmem Bernardone.
– Nie. Zdjął opończę i rozłożył przede mną, bym po niej przeszedł. Parę osób roześmiało się, ale on powiedział: – Żaden wasz hołd nie będzie zbyt wielki dla tego młodzieńca. Wkrótce czcić go będą wszyscy ludzie.
Pani Pika milczała. Bernardone powiedział, wzruszając ramionami:
– A czemu nie? Nawet głupiec może przypadkiem powiedzieć coś mądrego. A czego nie rozumiesz, synu?
– Byłem na długim spacerze. Poszedłem do Świętego Damiana i z powrotem, mając nadzieję, że wszystko będzie znowu takie jak dawniej...
– O czym ty mówisz? – zapytał zdumiony Bernar-done.
– Przyroda, ojcze. Słońce, drzewa i ptaki, tysiące rzeczy, które niegdyś kochałem. Tak za nimi tęskniłem, gdy byłem w... Perugii. Wyobrażałem sobie, że czuję zapach świeżej trawy i drzew cytrusowych; widziałem Apeniny jak łańcuch akwamarynów, słyszałem skowronki, kosy i słowiki. A teraz wszystkie te rzeczy są tutaj, rzeczywiste, i nie znaczą dla mnie nic... nic. Czy one się zmieniły, czy ja?
– Nie jesteś jeszcze w pełni zdrowy, synu – uśmiechnęła się Pika. – Stąd to wszystko.
– Ale jestem, mamo, jestem. Powróciłem do ćwiczeń z mieczem i kopią, w starej szopie...
– ...gdzie się urodziłeś – powiedziała Pika. Jej głos lekko drżał.
– Właśnie. Zapewniam cię, że czuję się zupełnie dobrze. Dziś byłem przekonany, że wszystko będzie takie jak dawniej. Ale było tak spokojnie i zdawało się, że w niczym nie ma prawdziwego życia… Może to tylko moja wyobraźnia.
– Oczywiście – odparł Bernardone. – A to nie ma żadnego znaczenia.
– Może masz rację, ojcze – zgodził się potulnie Franciszek. – Może to nie jest takie ważne.
– Teraz już lepiej. – Bernardone jowialnie skinął głową.
– Musiałem być głupcem, zwracając tyle uwagi na takie rzeczy – ciągnął Franciszek. – Stałem godzinami, słuchając śpiewu ptaków i chwilami myślałem zupełnie poważnie, że mógłbym się nauczyć rozumieć ich język. Byłem głupcem.
– Cieszę się, że się zmieniłeś – powiedział Bernardone. – Mój syn nie jest bezczynnym marzycielem, jak ten idiota pielgrzym.
– Może i jest szalony – przyznał Franciszek. – Ale to szkoda, ze względu na jego proroctwo. – Wstał. – Chcę coś zrobić, ojcze, coś wielkiego i prawdziwego. Ale co? Co?
Powrót ostatnich jeńców z Perugii zbiegł się z przybyciem bardzo sławnego człowieka: Pierre’a Vidala, króla trubadurów. Przez kilka dni Asyż słuchał jego pieśni.
– Jest mistrzem swojej sztuki – powiedział Franciszek do ojca. – Jego głos wypełnił plac przed katedrą tak swobodnie, jak gdyby śpiewał w małym pokoju. Nigdy nie słyszałem kogoś takiego jak on.
– Nie interesują mnie jego wielbiciele, tak z zasady – powiedział Bernardone z tłumionym chichotem – ale okazał się pożyteczny dla moich interesów. Sprzedałem połowę jedwabiu i aksamitu w sklepie. Każdy chce przyćmić innych na cześć tego śpiewającego szarlatana.
– Och, ale Pierre Vidal nie jest szarlatanem, ojcze – zaprotestował z oburzeniem Franciszek. – Jest wielkim człowiekiem. Sam Ojciec Święty posłał go do wszystkich miast Lombardii.
– A to po kiego licha?
– By zwołać ochotników w wielkiej sprawie.
– Jeżeli to krucjata, o której tyle słyszeliśmy, nie zgadzam się nazywać jej wielką sprawą – powiedział drwiąco Bernardone. – Nie z udziałem wenecjan. Z nimi można robić tylko interesy i nic więcej. Cóż, na tym się wzbogacili i wzbogacą jeszcze bardziej.