Radosny żebrak. Louis de Wohl

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Radosny żebrak - Louis de Wohl страница 17

Radosny żebrak - Louis de  Wohl

Скачать книгу

Popełniłem błąd. Nie zrozumiałem znaczenia pałacu i... wszystkiego.

      Roger zniecierpliwiony machnął ręką.

      – Jaki pałac? O czym ty mówisz?

      – Nie zrozumiałem – powtórzył Franciszek. – Muszę wracać do Asyżu.

      Roger popatrzył na niego surowym wzrokiem.

      – Ale dlaczego? Cóż za niedorzeczność? Wracać do Asyżu? Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, co tam o tobie powiedzą? Powiedzą, że uciekłeś, bo się bałeś.

      – To bez znaczenia – odparł cicho Franciszek.

      Oczy Rogera zwęziły się.

      – Boisz się? – zapytał.

      – Boję się tylko nieposłuszeństwa.

      – Nieposłuszeństwa komu?

      – Nie mogę ci powiedzieć – odrzekł Franciszek.

      Roger parsknął śmiechem.

      – Muszę przyznać, że miałem o tobie lepsze mniemanie, messer Franciszku Bernardone.

      Franciszek usiadł.

      – Obawiam się, że nic na to nie poradzę – powiedział. – Ale teraz możesz przynajmniej włożyć tę zbroję. Nie potrzebuję jej. Nie sądzę, bym jeszcze kiedykolwiek ją włożył.

      Roger powiedział przez zaciśnięte zęby.

      – Zaczynałem już myśleć, że masz zadatki na rycerza. Myślałem nawet, że mimo wszystko postąpiłem słusznie wtedy pod Ponte San Giovanni, kiedy... mniejsza z tym. Myliłem się. Jesteś kupcem bławatnym i grajkiem lutnistą.

      – Weź zbroję, rycerzu – powiedział Franciszek.

      – Wezmę – odrzekł z pogardą Roger. – Nie jako prezent od ciebie, lecz jako moje prawo. Nie jesteś dość silny, by ją nosić. Zatem będzie moja. Powiem pułkownikowi o twoim powrocie. Żegnaj... tchórzu.

      – Powodzenia, rycerzu – powiedział Franciszek. – Mam nadzieję, że odnajdziesz swój zamek. I niech Bóg ma cię w opiece.

      Ale trzaśnięcie drzwiami zagłuszyło jego słowa.

      Wkrótce potem Franciszek usłyszał stukot podków. Oddział odjeżdżał.

      Wstał. Nie było w nim żadnej słabości. Czuł się tak dobrze, jak gdyby nigdy nie chorował.

      W godzinę później też odjechał, na północ, do Asyżu.

      Przed nocą dotarł do miasta i domu rodziców.

      Rozdział siódmy

      A.D. 1204–1205

      – To właśnie, panowie i rycerze, nazywam zwycięstwem – powiedział książę Taranto, gładząc swoją jedwabistą bródkę. – Ojciec Święty może wreszcie spać spokojnie. Nie będzie już kłopotów ze strony Niemców.

      Ponad dwie setki głosów wyraziły głośno swoją aprobatę i wzniesiono puchary przy stole bankietowym.

      – Naprawdę sądzisz, że to jest tak decydujące jak tamto, książę? – zapytał z nadzieją biskup Fornari. – Hrabia Diepold uciekł – a on jest groźnym przeciwnikiem.

      – Gdyby nie był, pokonanie go nie przysporzyłoby wielkiej chwały, biskupie – uśmiechnął się książę.

      – Diepold uciekł tylko z paroma setkami ludzi – powiedział biskupowi komendant Crécy. – Szkoda, że nie widzieliście bitwy! Zapisze się w pamięci jako majstersztyk naszego wielkiego księcia.

      – Historia zapisze ją po prostu jako bitwę pod Salerno – powiedział książę z należną skromnością. – Chociaż przyznam, że prawdopodobnie została zręcznie rozegrana.

      – Atak z flanki był dotknięciem geniuszu – zawołał Crécy. – Sam Juliusz Cezar musiał klaskać w niebie – to znaczy, jeśli tam jest.

      – Biskup jest jedynym pośród nas, który mógłby nam o tym powiedzieć – powiedział książę z uśmiechem.

      Biskup Fornari zachichotał.

      – Nie mogę powiedzieć z całą pewnością – odrzekł. – Przypuszczam jednak, że sposób, w jaki potraktował Wercyngetoryksa i innych szlachetnych przywódców Galów nie wskazuje, że szybko trafił do nieba. Jestem pewien, że jako dobrzy Francuzi rozumiecie moje wahanie.

      – Tu nas ma, na niebo, piekło i czyściec. – Książę roześmiał się. – Gdyby bitwa była tylko pojedynkiem na błyskotliwość umysłów, nasz drogi biskup byłby bardziej niebezpieczny niż Diepold z Acerry.

      – Diepold znalazł swego mistrza – powiedział Crécy.

      – Mój drogi Crécy, kiedy patrzysz na mnie takim wzrokiem, przypominasz mi wiernego psa, którego kiedyś miałem.

      – Ja jestem twoim wiernym psem – odrzekł Crécy – i niech ktoś spróbuje się ze mnie śmiać. Spojrzał groźnie dookoła.

      Książę podniósł swój puchar, kunsztownie wykonany ze złota i kości słoniowej i wysadzany półszlachetnymi kamieniami.

      – Za zdrowie i zwycięstwo Ojca Świętego – powiedział. – I możesz mu powiedzieć, ekscelencjo: po tej bitwie żaden Niemiec nie odważy się zaatakować nawet nieuzbrojonego Francuza.

      Odpowiedział mu ryk entuzjazmu.

      – Co za cios dla kanclerza Sycylii – powiedział Crécy. – Niewiele ponad rok temu nie posłuchał nakazu Ojca Świętego, by zawrzeć pokój z hrabią Brienne, jak kazał nazywać naszego księcia.

      – Gorzej – powiedział biskup. – Zaklinał się, że nie posłuchałby samego apostoła Piotra, gdyby mu to nakazał, nawet gdyby miał za to pójść do piekła. To jest język potępionych. Cóż, teraz może to odwoła.

      – Byliśmy wtedy w złym położeniu... – Książę ściągnął wargi, próbując nowego wina, które nalano mu do pucharka. – Mają dobrą piwnicę w zamku w Salerno... Tak, rok temu wszystko wyglądało inaczej. Wtedy nie trzeba było wielkiej odwagi, by wypowiadać dumne słowa.

      – Bóg zawsze słucha – wtrącił cicho biskup.

      – Jeszcze rok – powiedział książę – i będę mógł zaatakować samą Sycylię.

      – Nie wcześniej? – Biskup wyglądał na skonsternowanego. – Myślałem... miałem

Скачать книгу