Radosny żebrak. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Radosny żebrak - Louis de Wohl страница 21
– Bardzo dobrze – powiedział. – Straż!
Weszło dwóch mężczyzn w hełmach i zbrojach.
– Odprowadzicie króla i magistra Monucciego do ich pokoi.
Król spojrzał na Capparonego i roześmiał się. Potem odwrócił się i wybiegł z pokoju. Monucci pobiegł za nim, napominając go zdyszanym głosem. Dwaj strażnicy szli z tyłu.
– Nieznośny – stwierdził kanclerz.
Capparone pokiwał głową.
– Kiedyś będzie gorszy niż jego ojciec – przepowiedział. – To znaczy... jeśli dożyje.
– Musi żyć – odrzekł kanclerz. – Jeśli nie, to będzie twój koniec – i mój też.
– Co ekscelencja ma na myśli?
– Mój drogi Capparone, nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy...
– To łagodnie powiedziane – odrzekł gubernator. – W rzeczy samej, nie wierzyłem własnym uszom, gdy cię zaanonsowano. Nie sądziłem, że będziesz miał czelność tutaj przyjść.
– A po namyśle na pewno powiedziałeś sobie, że nie zrobiłbym tego bez ważnych powodów – powiedział oschle kanclerz. – Cóż, to najważniejsze powody, jakie mógłbyś sobie wyobrazić. Diepold z Acerry wylądował na Sycylii.
Oczy Capparonego zwęziły się.
– Jeżeli to kolejna z twoich pułapek...
– Osądź sam, jeśli mi nie wierzysz – powiedział ostro kanclerz. – Wyślij swoich agentów; sprawdź to. Niewiele drogi im zostało. Teraz będzie już w Montreale.
Capparone opadł z powrotem na krzesło.
– To niemożliwe. – Oddychał ciężko. – Wykluczone.
– A tu będzie jutro wieczorem, może nawet rano – dodał kanclerz.
– Ale jak? Nie ma żadnych okrętów. On...
– Przeprawił się z Reggio do Mesyny.
– Nie może przeprawić całej armii na kilku przybrzeżnych statkach!
– Nie zrobił tego. Wziął ze sobą tylko małą świtę. Mówiono mi, że mniej niż stu mężczyzn.
Capparone znowu wstał. Oczy mu płonęły.
– Ale to wspaniała nowina – powiedział. – Myślałem przez chwilę, że zapowiadasz następną niemiecką inwazję. Mniej niż stu mężczyzn! Na pewno sobie z nimi poradzimy.
– On przeprawi więcej mężczyzn, Capparone. Zagarnie nasze statki i użyje ich do tego celu.
– To zabierze trochę czasu – powiedział drwiąco Capparone. – A wcześniej może się coś wydarzyć. Ale zastanawiam się, dlaczego...
– Pomyślałbym, że jest dość oczywiste, czego chce – powiedział kanclerz trudnym do określenia tonem.
Capparone spojrzał na niego.
– Tak – powiedział. – Chce tego, co ja i ty. Kłopot w tym, że każdy chce tego na wyłączność.
Kanclerz skinął głową.
– Teraz wiesz, czemu miałem czelność, jak to nazwałeś, przyjść do ciebie. Moje prawa mają pierwszeństwo, ściślej mówiąc, tylko moje są legalne. Zostałem wyznaczony na jednego z opiekunów króla przez jego matkę. Dlatego ja powinienem odpowiadać za mojego królewskiego wychowanka. Ty po prostu wyznaczyłeś siebie...
– Jako gubernator Palermo... – zaczął Capparone.
– Ale przynajmniej jesteś Sycylijczykiem i w twoich żyłach płynie normandzka krew – podjął szybko kanclerz. – Ten Diepold jest Niemcem. A żaden Sycylijczyk nie może pragnąć odnowienia niemieckich wpływów na Sycylii.
– Sam król jest pół-Niemcem – rzekł powoli Capparone.
– I widać to po nim – odparł kanclerz. – Ale jest również pół-Normanem. Czas pokaże, co przeważy. Ale temu stawimy czoła później. Teraz musimy za wszelką cenę zapobiec tylko jednej rzeczy.
– Diepold nie może go dostać – rzekł Capparone.
– Właśnie. – Kanclerz zaczął spacerować po pokoju, szeleszcząc szatą. – Pomyśleć tylko, że był czas, kiedy triumfowałem, bo pokonał hrabiego Brienne! A teraz jest tak niebezpieczny jak tamten awanturnik, a może jeszcze bardziej. Nawet papież nie może go powstrzymać.
– Ale ja mogę. – Capparone zadzwonił. – Czterech strażników do pilnowania pokojów króla – powiedział urzędnikowi, który się zjawił na wezwanie. – Król nie może ich teraz opuszczać. Wyjaśnij mu, że przedsięwzięliśmy ten środek, bo planują na niego zamach... Saraceni. I natychmiast poślij po pułkownika Mallino.
Urzędnik wycofał się.
– Zmobilizuję tysiąc mężczyzn w ciągu dwóch godzin – ciągnął Capparone. – To powinno wystarczyć na Diepolda... Co się stało?
Stojący przy oknie kanclerz odwrócił się, tłumiąc okrzyk. Twarz miał szarą jak popiół.
– Co się stało? – powtórzył Capparone.
– Spóźniliśmy się – rzekł kanclerz głuchym głosem. – On tu jest.
– Kto? Diepold? Oszalałeś?
Kanclerz roześmiał się histerycznie.
– Sam zobacz! – krzyknął.
Trzy kroki i Capparone stanął obok niego.
Zwarta formacja rycerzy cisnęła się na dziedziniec. Strażnicy i paru urzędników próbowało protestować, jak można było wnioskować z ich gwałtownych gestów. Równie dobrze mogli protestować przeciw wybuchowi wulkanu. W ułamku minuty zostali zapędzeni w róg dziedzińca, na którym górowało dziesięciu kolosów w zbrojach. Pozostali zsiedli z koni i poszli prosto do pałacu.
Dwaj mężczyźni w pokoju spojrzeli na siebie.
– Nie może mnie zabić – rzekł kanclerz – to by było świętokradztwo.
Z głębi pałacu dochodziły pomieszane głosy, krzyki, rozkazy i tupot biegnących nóg.
Dwaj mężczyźni milczeli, bezradni w obliczu takiego terroru. Szczęk zbroi nasilił się, drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanął olbrzymi mężczyzna. Uśmiechał się, trzymając w ręce obnażony miecz.
– Gubernator Palermo i kanclerz Sycylii w jednym pokoju – powiedział. – Pomyślałbym, że to rzadka okazja.