Ostatni Krzyżowiec. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ostatni Krzyżowiec - Louis de Wohl страница 16
13 (Hiszp.) korrida.
14 (Hiszp.) miłośnicy, kibice.
Rozdział szósty
Kurier przybył w środku nocy. Juan Galarza powiedział Hieronimowi, że koń kuriera jest w opłakanym stanie i może nie wrócić do zdrowia. Gdy udajesz się konno do cesarza, jedyną ważną rzeczą jest dotrzeć tam jak najszybciej. W Hiszpanii jest wiele koni, ale tylko jeden cesarz.
Dużo szeptano na temat wiadomości, jakie w pośpiechu przywiózł kurier, lecz przez chwilę nikt nie wiedział niczego na pewno – poza tym, że człowiek ten przybył z Yuste, gdzie cesarz aktualnie przebywał. Valverde wiedział, że Yuste to nie miasteczko, lecz klasztor – jeden z jego kuzynów był tam mnichem – a Hieronim pamiętał, jak don Luiz i tía wspominali raz po raz, że cesarz się tam przeniósł „na jakiś czas”. Nie mógł pojąć, jak to możliwe. Pamiętał klasztor w Valladolid. Czyżby cesarz sypiał w maleńkiej celi? A co z wszystkimi dworskimi grandami, generałami, admirałami i mężami stanu, i damami! Przecież żadna niewiasta nie miała wstępu do klasztoru.
Sekretarz Álvaro myślał może, że cesarz umarł, ale Galarza tylko się śmiał.
– Bez wątpienia don Luiz by nam o tym powiedział i flaga byłaby opuszczona do połowy. To, co mówisz jest śmiechu warte!
Sekretarz uniósł brwi.
– Ostatecznie, señor Galarza, cesarz to stary człowiek...
– Nie jest dużo starszy ode mnie – uciął Galarza. – Czy ja według pana, señor Álvaro, wyglądam na umierającego? Weź pan rapier lub miecz i zobaczymy zaraz, który z nas dwóch przypomina bardziej trupa.
Álvaro był na tyle rozsądny, by zachować cierpliwość.
– Wszyscy wiemy, że jest pan silnym człowiekiem, señor Galarza. A moją jedyną bronią jest pióro. Nigdy nie mówiłem, że jest pan bliski śmierci. Powiedziałem...
– Słyszałem, co pan powiedział. Ale po don Luizie, to ja jestem tym, który zna cesarza najlepiej. Niech go Bóg błogosławi i da mu długie życie...
– Amen, amen – rzekł pospiesznie Álvaro.
– ...Niejeden raz walczyłem u jego boku, panie gęsipiórku, i mówię panu: dzień jego śmierci to będzie trzęsienie ziemi, katastrofa, poruszenie na całym świecie, i my nie będziemy tu siedzieć, jak teraz, jedząc śniadanie.
Rano nadeszły rozkazy od don Luiza, żeby pakować masę rzeczy: meble, obrazy, dywany, srebra; kupić kilkanaście mułów; dokonać przeglądu wszystkich powozów. Tía powiedziała Hieronimowi, że pojadą do Yuste, a raczej do wsi Cuacos niedaleko Yuste.
– Cesarz chce mieć don Luiza przy sobie, a ponieważ wie, że potrwa to dłużej, zezwolił nam łaskawie tam się osiedlić. – W głosie jej zabrzmiała jakby nutka wahania, a jeżeli tak było rzeczywiście, to można było podejrzewać, że nie była zachwycona tym pomysłem.
Hieronim promieniał radością. W zamku panowało takie wrzenie, że nie było czasu na dalsze lekcje. Padre Prieto musiał się spakować, ponieważ miał w Cuacos pełnić funkcję kapelana rodzinnego. Padre Morales był już za stary i zbyt kruchy, by podejmować podróż. Tak Juan Galarza, jak Diego Ruiz wybierali w zbrojowni broń, nadzorując pakowanie niektórych sztuk oraz rozdzielanie innych. Nie wzbraniali przy tym chłopcu asystowania przy tym. Czy było coś piękniejszego niż broń? Gładkie, śmiercionośne naciągi kusz, stalowa powaga bitewnego miecza, arogancka elegancja szabli dworskiej – wszystko to złocone i wybijane drogocennymi kamieniami oraz finezyjnymi ozdobnymi wycięciami. Nawet pospolity kordelas miał swoje piękno, podobnie jak arabski kindżał i turecki bułat, zakrzywiony jak półksiężyc oraz lśniący i błyszczący jak wąż. A strzelby: trzy, cztery, sześć ich, różnego autoramentu – cudowna broń, która ujarzmiła Nowy Świat, odzianych w pióra Inków i Azteków. A wszystko to na usługach cesarza, władcy światów, zarówno starego, jak nowego – tego cesarza, którego wkrótce ujrzy.
Nawet na moment nie wątpił, że go ujrzy. Ostatecznie Cuacos leżało całkiem blisko Yuste i mury Yuste musiałyby być bardzo wysokie, żeby nie miał możliwości zajrzenia tam od czasu do czasu. Oczywiście często widywał go będzie don Luiz. To właśnie cesarz chciał widzieć don Luiza. Jeżeli coś mogło spotęgować u Hieronima cześć dla bohaterów, to na pewno to, że nawet cesarz najwidoczniej nie radził sobie bez don Luiza.
To była podróż zupełnie inna od tej, jaką odbywał z señor Charlesem Prévostem. Hieronim mógł jechać na swoim małym mule u boku don Luiza, na przedzie długiej kawalkady.
– Jedziemy dokładnie tą samą trasą, którą obrał sam cesarz, gdy wyruszył do Yuste – wyjaśnił don Luiz. – To znaczy z Valladolid. Wyruszył stamtąd po południowym posiłku. Nikomu innemu, oprócz jego osobistej służby, nie wolno było mu towarzyszyć poza bramy Campo. Eskorta wojskowa składała się z oddziału kawalerii i czterdziestu halabardników. Pierwszy odpoczynek urządziliśmy w Medina de Campo.
– Byłeś z nim wtedy, panie?
– Tak, na noc zatrzymaliśmy się u bogatego człowieka, niejakiego Rodriga Dueñasa. Jak większość ludzi zdobywających bogactwo w tym życiu, był próżny i pysznił się swymi pieniędzmi. A było to w listopadzie, a zatem dość zimno. Więc do sypialni cesarskiej, żeby się pokazać, wstawił ciężką złotą patelnię, wypełnioną zamiast węglem drogim cynamonem z Cejlonu. To wzbudziło u cesarza kaszel. Poza tym on nie lubi, jak ktoś się chwali. Kazał więc wynieść tę patelnię, a rano wydał marszałkowi rozkaz, by opłacił wszystkie wydatki poniesione przez Dueñasa. Rozumiesz, dlaczego to uczynił?
– Myślę, że wiem – odpowiedział Hieronim z wahaniem. – Nie chciał zaszczycać tego człowieka, będąc jego gościem. Potraktował go jak karczmarza.
– Absolutnie tak.
Po kilku dniach dotarli do Tornavacas i, ponownie wzorem cesarza, obrali skrót poprzez przełęcz Puerta Nueva.
Wspięcie się na tę przełęcz nie było łatwe. To było zupełnie niepodobne do normalnej drogi; muły, konie i powozy musiały przedzierać się przez gęste, ciemne lasy kasztanowców, przez dziko rwące górskie strumienie i głębokie wąwozy.
– Jeszcze parę godzin – odezwał się don Luiz – i zostaniemy hojnie wynagrodzeni za nasze udręki.
Podarował żonie zachęcający uśmiech. Jechał przez ten trudny teren obok jej powozu i niejeden raz zsiadał z muła, oddając wodze jednemu ze służby, i sam prowadził muły ciągnące powóz doñi Magdaleny, co bardzo denerwowało woźnicę.
Ostatnie dwie godziny przed dotarciem do samej przełęczy były najgorsze. Kawalkada wspinała się powoli na wzniesienie, aż wąwozy, które zostawili za sobą, zaczęły spoglądać na nich złowrogimi oczyma, a kasztanowce stawały się