Ostatni Krzyżowiec. Louis de Wohl

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni Krzyżowiec - Louis de Wohl страница 19

Ostatni Krzyżowiec - Louis de  Wohl

Скачать книгу

z dziwnym ptakiem w środku – bardzo dużym, z rodzaju tych, których jeszcze nigdy nie widział. Miał najcudowniejsze niebieskie pióra na głowie, ogonie i skrzydłach, ale pierś miał żółtą, a dokoła oczu – wielkie białe koła.

      Dwa małe koty bawiły się u stóp cesarza; i one też były całkiem niepodobne do innych kotów. Ich futro przypominało soczystą kość słoniową, z wyjątkiem pyszczków, które były czarne jak smoła, tak jakby dotknął je diabeł, żeby popsuć ich urodę.

      Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Hieronim zauważył pod ścianą cienistą sylwetkę don Luiza, mocną i wyprostowaną, lecz mimo iż chciał, nie był w stanie uśmiechnąć się do niego.

      Jedynym słyszanym dźwiękiem był świszczący astmatyczny oddech cesarza. Uniósł ciężkie powieki i wzrok jego padł prosto na chłopca.

      Hieronim zaczął drżeć. Oczy cesarza były lodowato stanowcze, przenikliwe i przytłaczające. Wydawało się, że w nich koncentrowało się wszystko, co jeszcze w nim żyło. Był w nich jednak wyraz wielkiego smutku, dziwna bolesna zagadka, nie do odgadnienia.

      „Barbara – pomyślał Karol V – Basieńka”. Ów dzień w Ratyzbonie – był tam Pietro Columna i landgraf Leuchtenberg. Nie pamiętał już, czego od niego chcieli. Boże, było przecież tyle problemów z Contarinim ciągnącym na Rzym, Granvellą go popierającym, i pojęcia nie było, co zrobiliby Sasi, gdyby wybuchła wojna. Był wtedy koniec kwietnia lub początek maja, ale było zimno, cały czas zimno, musieli w owej gospodzie codziennie trzy-cztery razy palić w kominku – jak ona się nazywała? Zum Goldenen Kreuz, tak. Złoty Krzyż. A na zewnątrz poczciwi mieszkańcy Ratyzbony gapiący się w okna, by choć przez moment widzieć cesarza. Złoty Krzyż – nazwa pasująca do czasów, kiedy wszyscy gonią za złotem, a zapominają o krzyżu, nie licząc tego złotego noszonego na piersi lub powieszonego na szyi. Co za głupota, skoro krzyż, ten liczący się zawsze, trzeba dźwigać na plecach. Ale chłopiec był wiernym odbiciem Barbary. I miał niebieskie oczy. Jakim cudem Boskim dzieci dziedziczą cechy rodziców? Nie wiedzą tego najmądrzejsi i najbardziej uczeni lekarze, a gdyby wiedzieli, i tak cud nie byłby mniejszy. Tycjan mógłby stworzyć znaczne podobieństwo do mnie, ale tylko Bóg mógł stworzyć Tycjana – i mnie. Tak, mnie i tego chłopca. Wyjąwszy powyższe, w przypadku chłopca nie działa się wola Boga. Kto to był lub co to było, co przywiodło Barbarę do Złotego Krzyża? Śpiewała tam dla niego – jeśli się nie myli, jeden z chórzystów się wtedy rozchorował. To był pomysł jego siostry, żeby ten chór go rozweselił – niech ją Bóg błogosławi, Joannę Węgierską, jedyną jego wesołą krewną, a przynajmniej była taką w młodości. I wiedziała, jak bardzo kochał muzykę. Muzyka była taką skoncentrowaną formą życia – mogła zaprowadzić do nieba lub piekła, do ekstazy lub rozpaczy; trzeba wiedzieć, ile można znieść, bo można dać się ponieść i wówczas... wówczas chce się wiedzieć, kim jest śpiewaczka, i Quixada musiał ją przyprowadzić. A ona była młodością, czystą młodością, wiosną młodości, prostą i radosną, i wcale nie nadmiernie strwożoną, choć nie bez respektu... Szkoda, że później tak nieładnie się zachowała – był wtedy wściekły... Również ograniczył jej dostęp do pieniędzy – Bóg jeden wie, co by zrobiła, gdyby dał jej tyle, ile chciała... „Nie możesz odrywać chłopca od matki, to okrutne, to nieludzkie” – no tak, oni wszyscy pewnie tak myśleli, lecz chłopiec po paru latach sam by się oderwał, jeżeli byłby coś wart. Kilka ciemnych dni w Ratyzbonie, już dawno wyznanych na spowiedzi – i koniec Karola mężczyzny, koniec Karola osoby prywatnej, chociaż ona nie mogła tego wiedzieć, myśląc tylko o sobie czy nawet o dziecku jedynie jako swojej własności. Tak dawno wyznany, a oto tutaj przed nim stoi ten grzech – żywy i wierne odbicie matki. Nie trzeba dawać Quixadzie żadnych znaków, nie ma żadnej wątpliwości, oczy go jeszcze na tyle nie zawodzą. Musi o tym porozmawiać z Filipem. W międzyczasie Quixada zrobił dobrą robotę, a przynamniej tak się wydaje. Adios, Basiu...

      Doña Magdalena czekała: cesarz mógł chcieć coś powiedzieć. Skoro milczał, popchnęła lekko Hieronima, a ten zacisnął zęby i pomaszerował w kierunku ziejącego grozą starego mężczyzny i ukląkł przed nim, podając prezent swojej pani. Niesprawna ręka, koloru starej kości słoniowej, wysunęła się, schwyciła chusteczki i opuściła je na stole. Później dotknęła głowy chłopca. Czy było to błogosławieństwo?

      Hieronim zobaczył, jak stary mężczyzna zamyka oczy; jednocześnie odezwał się łagodnie głos, ledwo rozpoznawalny jako należący do don Luiza:

      – Możecie odejść.

      Powstał i wrócił do doñi Magdaleny. Oddalili się razem tą samą trasą, którą przyszli: sypialnia cesarza, szklane drzwi, kościół. Szli nieświadomi ciszy, która panowała wokół.

      Na zewnątrz, w świetle dnia, czekał powóz, lecz Hieronim pociągnął skrycie za suknię doñi Magdaleny, a gdy ta się do niego odwróciła, rzucił się jej w ramiona, płacząc rzewnie.

      – O co chodzi? – zapytała. – Co ci jest, kochanie?

      – Nie wiem – łkał Hieronim.

      Nad jego głową dostrzegła nagle swego męża, stojącego w drzwiach. Patrzył nie na nią, lecz na chłopca. Jego stanowcza, surowa twarz jakoś dziwnie się ściągnęła, a wargi lekko drżały.

      Ręka doñi Magdaleny, głaszcząca chłopca po głowie, zatrzymała się w powietrzu. Lecz za chwilę podjęła znowu tę pieszczotę. Wiedziała, że musi zachować dla siebie tę wiedzę, która nagle stała się jej udziałem.

      Rozdział siódmy

      Wieść o zwycięstwie pod Gravelines przyniesiono cesarzowi, gdy siedział na swym ruchomym krześle w ogrodzie, wędkując w sadzawce wyłożonej niebieskimi kafelkami. Miał jeden z lepszych dni, więc delektował się tą wiadomością niczym nie lada smakołykiem. Luiz Quixada musiał mu podać wszystkie znane szczegóły.

      – Egmont, co? – stary człowiek był w dobrym nastroju. – Zawsze mi się podobał. To jeden z mych najlepszych uczniów – on, Wilhelm Orański i Alba to moi najlepsi uczniowie. Naprawdę postarałem się, żeby Filip miał dobre i zdolne sługi. Egmont i flota angielska, mówisz? Co do Anglików też miałem rację. To coś, czego mój brat nigdy nie zrozumie, nie potrafi myśleć kategoriami morza. A jednak musi, jeżeli chce rządzić cesarstwem. Potrafią budować statki i będą mieli ludzi, żeby je obsadzić załogami, jeżeli zechcą się poważnie zaangażować. Jednakże my byliśmy pierwsi w Nowym Świecie i Azji. To może być dla Anglików któregoś dnia problemem: że nic już im nie zostało do odkrycia lub skolonizowania. Próbowałem kiedyś rozmawiać na ten temat z bratem, lecz on tego nie dostrzegał. Nie potrafi patrzeć kompleksowo, zawsze ma w danym momencie na uwadze tylko jedną sprawę. Słabe szachy, licha polityka.

      Jak zwykle, gdy myślał o bracie, przechodził mu dobry humor. Zamilkł, a don Luiz za dobrze znał swego starego pana, żeby się teraz odezwać. Przez dłuższy czas Karol V starał się zachować koronę cesarską dla swego syna, lecz niemieccy elektorzy mieli dosyć. Król Filip był dla nich cudzoziemcem i wydawało się, że nawet chce nim być. Całymi latami przebywał za granicą, jednak zawzięcie odmawiał mówienia w innym języku niż hiszpański i cokolwiek niepewna łacina. Książęta niemieccy oczywiście nie mówili po hiszpańsku, a ich łaciny nader często nie można było nazwać nawet niepewną. W efekcie atmosfera była sztywna i formalna i powstało wiele nieporozumień – zawsze najlepsze podłoże dla intryg.

      Prawie

Скачать книгу