Ostatni Krzyżowiec. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ostatni Krzyżowiec - Louis de Wohl страница 20
Cztery lat temu, gdy Karol wycofał się do Yuste, powierzył pieczę nad cesarstwem w ręce swego brata Ferdynanda. Trzy lata temu abdykował jako książę Burgundii na rzecz swego syna Filipa, a dwa lata temu jako król Hiszpanii.
Lecz dopiero w tym roku abdykował jako cesarz i najczarniejszym dniem w Yuste był ten, gdy nadszedł list od elektorów niemieckich informujący go o koronacji jego brata. Wezwał swego spowiednika: „Od teraz wszystkie modlitwy za cesarza muszą przywoływać imię mojego brata Ferdynanda. Niech ci, co modlą się za mnie, nazywają mnie po prostu Karolem. Bo nie jestem już nikim innym”. Kazał zgromadzić wszystkie sługi w swym pokoju i najstarszy z nich musiał przeczytać list na głos. Biedaczysko płakał i nie mógł wyksztusić z siebie słowa. Gdy skończył, Karol powtórzył: „Tak, teraz jestem nikim”.
Od tego dnia żadne godło ani herb, związane z imperium, nie były tolerowane w „pałacu” w Yuste. Nikt jednak nie zwracał się do niego inaczej jak „Wasza Cesarska Wysokość” czy „panie”.
– Wezwij padre de Reglę – odezwał się Karol.
Don Luiz skłonił się i poszedł po spowiednika cesarza.
Gdy ten się zjawił, cesarz powiedział:
– Jutro będzie Msza żałobna za moich rodziców i moją żonę.
– Tak, panie.
– Czy nie byłoby dobrze, ojcze Janie, odprawić jeszcze jedną Mszę: za mnie... żebym widział, jak to będzie ze mną w najbliższym czasie?
Padre Juan de Regla próbował zmienić temat rozmowy, ale nikt nie był w stanie odwrócić uwagi Karola V.
– Ojcze Janie, nie sądzisz, że to zrobi dobrze mojej duszy?
– Tak, panie.
– To dobrze, każ więc wszystko przygotować.
Kazano umieścić trumnę przed głównym ołtarzem. Wszyscy ubrani byli na czarno. Wokół trumny paliły się świece, jedna płonęła w lewej ręce Karola, jako że prawą przewracał on karty starego brewiarza, uszlachetnionego podniszczeniem z powodu częstego używania. Karol modlił się za swego ojca Filipa I Pięknego, jak go nazywano, zmarłego w wieku lat trzydziestu; za swoją matkę Juanę, tak bardzo kochającą swego męża – pomimo tych wszystkich zniewag, jakich jej nie szczędził w czasie ich krótkiego nieszczęśliwego małżeństwa – tak że postradała zmysły, całując jego zimne usta na łożu śmierci; później żyła prawie pół wieku jako szalona, ze zmierzwionymi włosami i bez mycia się, pełna obłąkańczej nienawiści do wszystkiego, co święte. Na Mszy zamykała oczy, żeby nie widzieć Hostii w czasie Podniesienia. Od czasu do czasu usiłowała też popełnić samobójstwo. Modlił się za Izabelę Portugalską, która zostawiła go tak wcześnie, Izabelę, która dawała mu samą radość i miłość. Teraz też Karol modlił się za Karola.
Oto stała jego trumna. W bardzo krótkim czasie okaże się ona jedyną przestrzenią, jaka przypadnie władcy świata. I będą go opłakiwać, jak płaczą teraz – słyszał te głosy mimo śpiewu mnichów.
Mógł odejść w pokoju. Nikt mu nie zazdrościł, zupełnie nikt – dopilnował tego, rozdając wszystko. Nie było nikogo, kto nie mógłby się bez niego obejść, nikogo, kto by go rzeczywiście potrzebował. Nie czuł więc nacisków, żeby odchodzić ani żeby pozostawać. Odejdzie jak mnich, nieskrępowany ziemską nienawiścią ani ziemską miłością, wolny w swym posłuszeństwie wobec Boga. Był przygotowany na tę podróż, większą niż ta Kolumba czy Korteza. Był gotowy do trumny.
Pewnego popołudnia pod koniec września siedział ponownie w ogrodzie, zupełnie sam. Garcilaso de la Vega przybył z Flandrii i przywiózł pożądaną przesyłkę. Dobrze. Garcilaso wyszedł – też dobrze.
Teraz mógł popatrzeć na trzy obrazy, które przywiózł posłaniec. Na Izabelę, młodą i piękną. Nawet w niebie nie mogłaby być piękniejsza. Na obraz Chrystusa w Getsemani, Chrystusa modlącego się. I na obraz Sądu Ostatecznego. Tego ostatecznego triumfu lub ostatecznej klęski, końca wszystkiego, co doczesne, końca wszystkiego poza śmiercią, sądem, niebem i piekłem.
Mottem na jego herbie było „Plus ultra”, to znaczy „Jeszcze więcej”. Zawsze więcej i więcej, i jeszcze więcej. Żył w zgodzie z tymi słowami. Więcej i jeszcze więcej. Nawet cały świat nie wystarczał i musiał zrzucić go ze swych barków, żeby sięgnąć po Boga. Nie. Nie, nie, nie, to nie było jego własne myślenie, tak myślał kusiciel. Bóg, gdy chodził po ziemi, mówił: „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?”.
Nie było rzeczą łatwą posiadać świat, a potem wyrzec się go – on jednak tak zrobił. Jego temperament podpowiadał mu nieustannie, że nie ma nikogo, kto mógłby go zastąpić, że obowiązkiem jego było pozostać. Ale to był ewidentnie głos szatana. Bóg bowiem nie potrzebował konkretnej istoty ludzkiej, żeby zaprowadzić swój porządek na świecie. Przecież gdyby chciał, mógłby obdarzyć swoją łaską i mocą kogoś najpośledniejszego i najmniej znaczącego oraz najsłabszego. Nic nie może porównywać się z dążeniem do Boga. A nadmierna miłość do rzeczy ziemskich, nawet do żony czy męża, ojca czy matki, syna czy córki, nawet do cesarstwa, odwodzi od tej jedynej Miłości, która liczy się najbardziej. „Nauczyłaś mnie tego, matko, gdy postradałaś zmysły przy śmierci ojca. Lecz ja wówczas miałem sześć lat i nie wiedziałem, co się stało. Więc Bóg pozwolił ci żyć jeszcze pół wieku – aż przyswoiłem sobie tę naukę”.
A teraz zbliżał się Dzień Sądu. Stary człowiek drżał. Podniósł do ust mały złoty gwizdek.
Gdy służba przybyła w pośpiechu, rzekł słabym, zmęczonym głosem:
– Malo me siento. Źle się czuję.
Przewieźli go z powrotem do domu i wezwali lekarza.
Życie w Cuacos stało się teraz gorączkowe. Ponieważ cesarz chorował, don Luiz musiał pozostawać w Yuste dzień i noc. Posłańcy rozjechali się w różnych kierunkach i zaczęli napływać goście. Księżniczka Juana przysłała własnego lekarza, doktora Corneille’a Baersdorpa. Krótko potem przybył z dwoma braćmi dominikanami arcybiskup Toledo, Bartolome de Carranza. Został przyjęty na parę minut, po czym wrócił do Cuacos na lunch z państwem Quixadami. Był to groźnie wyglądający człowiek, z długimi biało-siwymi włosami, w purpurowym płaszczu zarzuconym na habit dominikański. Doña Magdalena podziwiała bardzo jego piękny pektorał podarowany mu przez królową angielską Marię Tudor. Hieronima bardziej interesował biały muł arcybiskupa, lecz to zainteresowanie szybko prysło, gdy dowiedział się od jednego ze sług arcybiskupich, że cesarz przyjął ostatnie namaszczenie.
Wszyscy wiedzieli, że wówczas człowiek zazwyczaj czuje się lepiej i staje się zdrowszy. Niemniej jednak sytuacja była poważna.
Hieronim udał się na rozpoznanie. Znalazł arcybiskupa i tíę modlących