Ostatni Krzyżowiec. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ostatni Krzyżowiec - Louis de Wohl страница 21
Hieronim widział wśród nich kilku swych przyjaciół: człowieka, który wykonał jego trzewiki, innego, który skroił mu strój, trzech synów kupca kolonialnego, który codziennie dostarczał świeże warzywa. Jednakże oni wszyscy zdawali się być cieniami, kimś nierealnym, jak postacie na obrazie.
U wrót kościoła klasztornego grupa mnichów o poważnych twarzach ukłoniła się arcybiskupowi i zaraz poprowadziła go do środka. Hieronim podążył z nimi, zakonnikami i całą resztą. Kościół był pełen ludzi modlących się w milczeniu.
Arcybiskup pobłogosławił tu i tam, i podążył w kierunku głównego ołtarza. Jak przyklękał przed tabernakulum, uklęknął również Hieronim i gdy stary człowiek skierował się w lewo ku szklanym drzwiom, Hieronim zrobił to samo, jakby był jego cieniem. Gdyby ktoś go zapytał, co tam robi, nie byłby w stanie pomyśleć, co odpowiedzieć. Wiedział jednak, że musi robić to, co robi.
Nikt nie zadawał mu pytań, nawet ubrana na czarno służba, stojąca przy drzwiach do cesarskiej sypialni.
Sypialnia była pełna ludzi. Hieronima nie interesował nikt, tylko cesarz. Widział jednak tylko głowy i krezy, wyszywane płaszcze oraz kawałek pledu przykrywającego nogi cesarza. Zdawało się, że w tym pokoju oddycha tylko jeden człowiek, nieregularnie, chrapliwie. Nagle wynurzyła się rosła postać – i oto Hieronim wpatrywał się w oblicze don Luiza. Przestraszył się. Nie powinien był tu przychodzić.
Don Luiz wziął go za ramię i wyprowadził przez szklane drzwi.
– Drogi chłopcze – powiedział łagodnie. – Niech cię Bóg za to wynagrodzi.
Z oczami szeroko otwartymi Hieronim obserwował, jak ten wielki człowiek z trudem powstrzymuje łzy.
– Idź teraz do domu – szepnął don Luiz. – Idź i zostań z ciocią. – Z dziwnym uśmiechem dodał: – Dziękuję... w imieniu króla.
Potem odszedł.
W domu w Cuacos wszyscy byli w kaplicy.
Hieronim dołączył do nich i razem z doñą Magdaleną przebywał tam nawet dłużej niż służba, która wyszła gremialnie, gdy nastał czas kolacji. Później doña Magdalena z trudem skłoniła go do jedzenia; nie chciał też iść spać. Odmówił rozebrania się, więc siedziała z nim spokojnie aż usnął w fotelu.
On oczywiście nie wiedział. Magdalena wiedziała, że don Luiz mu nigdy nie powie, tak jak i jej nie powiedział. Czy więc była to tylko nadzwyczajna lojalność, jaką chłopiec żywił wobec osoby cesarza? Czy może przeczuwał w głębi serca, w jakiś dziwny niewytłumaczalny sposób, że istnieje jakaś więź między nim a starym człowiekiem, konającym w Yuste?
Sekret stał się tajemnicą.
Zaczęła odmawiać Różaniec. Gdy drugi raz doszła do tajemnic bolesnych, powietrze przeszył głęboki metaliczny dźwięk. To wielki dzwon Yuste. Ów wielki dzwon, nie ten, który ogłasza godzinę. Dzwon bólu, „dzwon biednego grzesznika”, dzwoniący ilekroć dusza chrześcijańska żegnała się z życiem na ziemi – żeby każdy, kto go usłyszy, zatrzymał się i pomodlił, bez względu na to, czym byłby zajęty.
Wibrujące wołanie nie ustawało.
Wtedy zauważyła, że chłopiec się obudził. Usta mu drgały, oczami zaś zadawał wielkie, poważne pytanie.
– De profundis – zaczęła doña Magdalena. – Z głębokości wołam do Ciebie, Panie... – Głos jej był mocny i jego miłująca powaga nie zezwalała na łzy. Głos chłopca złączył się z jej głosem, towarzysząc dźwiękowi dzwonu. Od ulicy słychać było tupot biegających stóp, przyciszone głosy, łkanie starego człowieka.
– U Pana jest bowiem łaska – modlili się niewiasta i chłopiec – u Niego obfite odkupienie...
I wielki dzwon ucichł.
Rozdział ósmy
Przez trzy kolejne dni odprawiano Msze żałobne za zmarłego tytana. Każda trwała trzy pełne godziny i podczas każdej z nich Hieronim stał obok don Luiza – obaj ubrani w czarne habity z czarnymi kapturami. Chłopiec wyglądał jak replika swego opiekuna w miniaturze.
Don Luiz był mistrzem ceremonii. Gdy paź markiza Miravela usiłował wnieść do kościoła krzesło, natychmiast kazano mu je wynieść. Paź protestował mówiąc, że jego pan nie czuje się na siłach stać podczas długiej celebracji.
– W takim razie może pozostać na zewnątrz – odparował groźnie don Luiz. – Nikt, żywy czy martwy, nie będzie siedział w obecności mojego cesarza.
Paź doniósł o tym swemu panu.
– Don Luiz ma rację – zawołał Miravel – a z ciebie poczciwy głupiec.
Pożyczył laskę od hrabiego Oropesy, pokuśtykał do kościoła i stał tam sztywny jak kołek pomimo artretycznej stopy.
Minęły prawie dwa miesiące, zanim Quixadowie wrócili do Villagarcíi. Don Luiz musiał bowiem nadzorować likwidację cesarskiego gospodarstwa. Należało przeprowadzić inwentaryzację, odprawić służbę, opłacić rachunki i spłacić długi. Gdy w końcu przekroczyli przełęcz, z której Hieronim po raz pierwszy widział Yuste, padał już śnieg.
Życie w Villagarcíi było na pozór takie, jak poprzednio.
Hieronim powrócił do lekcji z padre Prieto i do treningów z Juanem Galarzą. Teraz, gdy stawał się mocniejszy, ten stary wojak zaczął uczyć go największych tajników rzemiosła.
– Nigdy nie będziesz tak rosły i silny jak niektórzy, których znałem, np. jak don Luiz. Musisz więc być zręczny i szybki. Otóż, gdy masz do czynienia z wrogiem znacznie silniejszym i cięższym niż ty...
– Czy cesarz był silnym człowiekiem?
– Nigdy za dużo o nim, co? – Galarza uśmiechnął się smutno. – No cóż, masz rację. Świat już nie doczeka się takiego jak on. Rzadko się zdarza, żeby wielki władca był jednocześnie wielkim generałem, a wielki generał również wielkim wojownikiem. Pod Tunisem widziałem, jak rozpłatał Arabowi hełm i czerep aż do szyi. – Po tych słowach uśmiech Galarzy już nie był smutny. – To najlepsi wrogowie, jakich można mieć, chłopcze: Arabowie, Maurowie, Turcy, Kurdowie, Persowie – wszyscy, co wyją do Allacha.
– Najlepsi wrogowie? Jak to?
– Są tacy, którzy może myślą inaczej, ale mnie jest zawsze żal, gdy muszę rozłupać chrześcijańską czaszkę. Skąd mam wiedzieć, czy facet nie umiera z grzechem śmiertelnym na sumieniu?
– Powinien był dokonać aktu skruchy przed bitwą – powiedział Hieronim z dezaprobatą.