Rozniecić ogień. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rozniecić ogień - Louis de Wohl страница 6
W samym środku wzburzonego tłumu stał Juan de Peña. Wykrzykiwał ile sił w płucach, że nie zamierza dzielić pokoju z człowiekiem dotkniętym zarazą.
– Cisza – nakazał mu don Diego de Gouvea. – W czym rzecz, de Peña?
Juan de Peña trząsł się ze wściekłości.
– Ten głupiec Loyola – wykrztusił. – Opuścił szkołę, by przez całe popołudnie pielęgnować zakaźnie chorego, u którego medycy podejrzewają zarazę. A potem wrócił, żeby spać razem z nami.
Rektor zmrużył oczy.
– Gdzie on jest? – spytał.
Kiedy zjawił się Iñigo de Loyola, wszyscy się cofnęli. Wielu zgromadzonych odwróciło głowy, by nie wdychać oparów potwornej śmierci, którą ze sobą przyniósł.
– Swoją zbrodniczą głupotą naraził na niebezpieczeństwo całe kolegium! – krzyczał profesor García i jednocześnie obciągał rękawy, żeby nikt nie dostrzegł jego wrzodów. – Don Diego, nalegam, byś nie tolerował takiego zachowania. To najlepsze kolegium najlepszego uniwersytetu na świecie, a nie pierwszy lepszy cuchnący szpital.
Oskarżony, biały jak kreda, z pochyloną głową, milczał, choć don Diego spoglądał w jego kierunku, jakby oczekując wyjaśnień.
Rektor się wyprostował.
– Jutro w porze kolacji Iñigo de Loyola podda się karze kolegialnej – zadecydował. – Dzisiejszą noc spędzi samotnie na strychu. Pokój, który zajmował z innymi studentami, należy wyszorować octem. To tyle. – Wyraźnie zły, odszedł z godnością, aby kontynuować drzemkę.
Iñigo de Loyola został zaprowadzony na strych. Pozostali studenci rozproszyli się po budynku.
– Kara kolegialna, co to takiego? – zainteresował się Juan de Peña z niechęcią. – Pewnie publiczne upomnienie, prawda?
– Nie – zaprzeczył Laynez. Jego ciemne oczy płonęły z wściekłości. – Zostanie rozebrany do pasa i z rękoma związanymi za plecami będzie musiał przebiec między dwoma rzędami nauczycieli i uczniów, uzbrojonych w kije, pałki i baty. Dostanie rózgi. Taka kara dla niemal czterdziestoletniego człowieka – i to jakiego człowieka! Za co? Za czynienie tego, co nam nakazał Chrystus. Może jesteście kapłanami i lewitami, ale z pewnością nie samarytanami. – Odwrócił się gwałtownie i odszedł.
– Nadal sądzę, że w całej rozciągłości zasłużył na to, co go spotka – skomentował de Peña nadąsany.
– Ten człowiek się upokorzył – zauważył Franciszek sztywno – niemniej z urodzenia nadal pozostaje szlachcicem i nie tak należy go traktować.
– Nie zgadzasz się z osądem don Diega? Mam nadzieję, że ten świątobliwy, zasmarkany łotr dostanie dokładnie to, na co zasłużył – odezwał się inny student, pupil Garcíi.
– Absolutnie się nie zgadzam – obwieścił Franciszek zapalczywie. – Nie podzielam opinii don Diega, nie przyznaję racji temu obłudnikowi Garcíi, który wyciąga oskarżycielski palec ku temu biedakowi, odsłaniając jednocześnie owrzodzoną rękę, i nie uważam, byś ty miał słuszność, durniu. Jeśli czujesz się urażony, mogę ci dać szkołę fechtunku na Île-aux-vaches. Może po niej też będziesz potrzebował chrześcijańskiej troski i opieki.
Student wycofał się z wyraźnym pośpiechem.
– Przyszło nam spać w pokoju, który zalatuje octem – mruknął Franciszek pod nosem. – Świątobliwi ludzie bywają niezwykle uciążliwi.
W szkole nie mówiono o niczym innym. Opinie były podzielone, niemniej studenci generalnie cieszyli się w oczekiwaniu na widowisko. Zapalczywy Bobadilla stanął w obronie skazańca i nieomal wdał się w walkę z kilkoma stronnikami profesora Garcíi. On, Laynez, Salmerón, Rodrígues i Favre usiłowali spotkać się z rektorem, lecz don Diego przewidział podobną ewentualność i odmówił przyjęcia delegacji.
Po tym fakcie buntownicza młodzież pospiesznie zwołała zebranie, na którym postanowiła otoczyć don Iñiga, gdy tylko wejdzie do holu, i bronić go własnym ciałem. Spokojny Favre ostrzegł, że mogą zostać zaatakowani przez pedagogów oraz innych studentów, ale Bobadilla krzyknął, że wówczas rozpęta się ogólna awantura, i dobrze.
– Szkoda, że nie możemy skłonić Franciszka, by się do nas przyłączył – zauważył Laynez zamyślony. – Podobno jest najlepszym sportowcem w kolegium.
Próbowali to uczynić, lecz Franciszek nie zamierzał angażować się w konflikt. Oznajmił, że sprawa budzi w nim obrzydzenie.
Wielu studentów oraz nauczycieli przybyło na kolację, niosąc baty i wszelkiego typu kije.
Profesor García osobiście nadzorował formowanie szpaleru, którego uczestnicy mieli wymierzyć karę nieszczęśnikowi. Jeden ze studentów został wyznaczony do powolnego maszerowania przed winowajcą, aby uniemożliwić mu ucieczkę i uchylenie się od choćby jednego ciosu.
Franciszek z najwyższą pogardą obserwował te przygotowania.
Kiedy stukanie laski majordoma obwieściło przybycie rektora, wszyscy wstali i popatrzyli na drzwi.
Zebrani w holu ludzie głęboko westchnęli ze zdumienia.
Don Diego wszedł u boku oskarżonego.
Iñigo de Loyola miał na sobie swój czarny habit, choć wszyscy oczekiwali, że przyjdzie rozebrany do pasa.
Don Diego powoli i z namaszczeniem odprowadził go na miejsce, pomógł mu usiąść, skłonił się i odszedł.
Baty i kije zaczęły znikać. Profesor García sprawiał wrażenie tak bardzo przygnębionego, że niektórzy studenci zaczęli chichotać. Oprócz przyciszonych śmiechów nie było słychać żadnego innego odgłosu. Potem rektor odmówił modlitwę i rozpoczął się posiłek.
Była to najcichsza kolacja w historii kolegium.
Później, rzecz jasna, przez korytarze i pokoje mieszkalne przetoczyła się fala ekscytacji.
Jak on to zrobił? Jak to możliwe, że skłonił rektora do całkowitej zmiany zdania? Studenci ustalili, że po południu spotkał się z don Diegiem. Nikt jednak nie wiedział, czego dotyczyła rozmowa, co takiego powiedział ich ubogi kolega, że stary, ponury rektor całkiem zmienił zdanie. Pewien student z Sycylii zaklinał się, że Iñigo de Loyola ma złe spojrzenie.
– Nikt nie przeciwstawi się człowiekowi z mal’occhio – wyjaśnił. – Wiem o tym doskonale. Pewna starucha z mojego rodzinnego miasteczka...
– Sam jesteś starucha. Ten człowiek to święty.
– Tak, słyszałem słowa Garrona, który twierdził, że według służącego don Diega, po kwadransie rozmowy rektor padł do stóp