Twierdza Boga. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Twierdza Boga - Louis de Wohl страница 22
Nagle Florencjusz wybuchnął płaczem.
– Nie mogę bez ciebie żyć – zaszlochał. – Z dala od ciebie czuję się jak w piekle. Nie wiem, jak ty to robisz, ale muszę być przy tobie. Zlituj się nade mną...
– Idź stąd, zostań duchownym – prychnęła. – Tylko do tego się nadajesz.
Osłupiały Benedykt nagle poczuł, że ponownie może się poruszać. Roztrzęsiony, blady jak kreda, odwrócił się i wyszedł.
– Zostań! – usłyszał za sobą kobiecy głos. – Benedykcie, nie opuszczaj mnie... wróć... wróć do mnie... Nie widzisz, że on kłamie? Wróć...
Ogarnęła go przemożna chęć, by ponownie się odwrócić i popatrzeć na tę dziewczynę, kruchą i piękną, w potrzebie, lecz uświadomił sobie, że nie wolno mu nawet o tym myśleć. Ta druga myśl była twarda i zimna niczym miecz, lecz doskonale znał je obie i wiedział, której musi się trzymać. Wyszedł z domu, minął atrium i wydostał się na ulicę. Zmierzał prosto przed siebie, coraz szybszym krokiem, bez zastanowienia. Liczyło się tylko jedno – chciał się znaleźć jak najdalej od tej kobiety i jej świata.
Rozdział siódmy
Szedł i szedł, lecz nadal nie widział granic miasta, rozpościerającego się w mrocznej, nieprzeniknionej ciemności. Dwunogie szczury dreptały gdzieś pośpiesznie, po ulicach sunęły lektyki, niczym białawe kokony w świetle gwiazd. Kolumny i łuki wznosiły się wysoko, dumnie przypominając o zwycięstwach z dawnych lat. Pijacy wymiotowali... ulicznice wyłaniały się z ciemnych domów, niczym żuki wypełzające spod kamienia, wymalowane, w perukach, uśmiechnięte. Wszystkie te kobiety wyglądały jak ona, były nią. Świat wroga rozpościerał się wszędzie dookoła. Benedykt musiał uciec.
Łupało go w głowie, nogi wydawały mu się ciężkie jak z ołowiu. Miał wrażenie, że przeżywa koszmar. Na coraz ciemniejszych ulicach dostrzegał piętrzący się brud, zrujnowane domy groziły zawaleniem. Wejdź, a cię pogrzebiemy, zdawały się zachęcać. Chylimy się ku upadkowi, i ty też. To już nie były domy, a tylko ruiny, sterty kamieni i śmieci. Pod stopami Benedykta chrzęściły skorupy naczyń, setek rozbitych misek i talerzy, cała ich góra. Z trudem sobie przypomniał, że niegdyś słyszał o tym miejscu, choć nigdy wcześniej go nie widział: Mons Testaceus, Wzgórze Skorup, ósme wzgórze Rzymu. Tam wyrzucano wszystko zniszczone przedmioty.
Potykał się o szczątki, otaczał go ostry odór starości i zgnilizny, wilgoci i brudu. Pokruszone cegły i odłamki marmuru, stęchlizna i rozpad, a wszędzie unosił się pył i proch, z którego powstała materia, i w który musi się ona obrócić. Tak stanie się z oczami i wargami, uśmiechami i wdzięcznymi ruchami, skórą, włosami i kośćmi. Wszystko będzie kiedyś pyłem. Oto świat pozbawiony Bożej łaski.
Na oślep rzucił się w gęstwinę ostrych odprysków i kłujących szczątków, aby powstrzymać bestię, zbudzoną przez wroga. Ciało, tak słabe i łatwe do pokonania, musiał ponownie poddać się kontroli umysłu. Ten czyn, gwałtowny i nieokiełznany, wręcz szalony, pozwolił Benedyktowi odzyskać samokontrolę. Przestał być cząstką świata, który potępiał. Mógł się pomodlić dopiero wtedy, gdy z jego licznych ran wytrysnęła krew.
– Dokąd mam podążyć? – modlił się. – Dokąd powinienem zmierzać, aby móc Ci służyć tak, jak byś sobie tego życzył? Nie jestem świątobliwym mędrcem, jak opat Fulgencjusz, tak przepełnionym mocą niebios, że z Twojej łaski i własnej łagodności, potrafi dostrzec dobro wszędzie, nawet w Rzymie. Jest człowiekiem, który umie spojrzeć na swe życie i przekonać się, że jest cząstką nieba. Mam jeszcze mało lat i dopiero przed chwilą dostrzegłem potęgę wroga. Ujrzałem taniec żywych trupów i on zaprowadził mnie na wzgórze skorup. Teraz już wiem, że to miasto nie jest więcej warte od tego wzniesienia. Tutaj zebrały się okruchy utraconych ambicji i szczątki jałowych starań. Tylko trzy rzeczy w mieście są święte: krew jego męczenników, grobowiec apostołów i obecność Kościoła. Daj mi znak, Panie, wskaż, jak mam Ci służyć, a ja Cię posłucham, czegokolwiek zażądasz.
Powrócił do domu tuż przed świtem, brudny, potargany, cały w krwawych plamach.
Trzy dni później do Benedykta przyszedł z wizytą ojciec Gordianus.
– To tylko przelotne odwiedziny – wyjaśnił duchowny. – Chciałem powiedzieć ci tylko, że nie będę mógł przyjść w tym tygodniu, ani w następnym... Blado wyglądasz, chyba nie jesteś chory?
– Byłem. Ale już doszedłem do siebie.
Gordianus pokiwał głową.
– Rzymskie powietrze ostatnio nie jest zdrowe – westchnął. – Szykują się kłopoty. W mieście widziano biskupa Laurencjusza. Na pewno wiesz, że to biskup Nucerii.
Nuceria. Mówili o nim... tam. Co powiedzieli? Pieniądze... wspomnieli coś o pieniądzach z Bizancjum.
– Może pamiętasz, jakie kłopoty mieliśmy z nim kilka lat temu – ciągnął Gordianus. – Niewiele brakowało, a wywołałby coś w rodzaju wojny domowej. Niech Bóg chroni Kościół przed takimi skandalami.
– W tamtym czasie przyjechałem do Rzymu, wielebny ojcze, i nigdy nie rozumiałem, co właściwie się wówczas zdarzyło.
Starzec westchnął.
– Niewielka część duchowieństwa postanowiła obwołać Laurencjusza papieżem – wyjaśnił. – Całe miasto podzieliło się na dwa obozy. Na ulicach rozgorzały walki, które przenosiły się także do kościołów. Obie strony zwróciły się do króla z prośbą o wsparcie, a władca rozwiązał problem, a przynajmniej tak wówczas uważaliśmy. Najwyraźniej jednak od tamtej pory biskup Nucerii kilkakrotnie zawitał do Rzymu i chyba uzyskał pomoc poza granicami Italii...
– W Bizancjum? – spytał Benedykt i przygryzł wargę.
– Niewykluczone. – Gordianus skinął głową. – Kilku naszych senatorów podobno uważa się za jego oddanych przyjaciół. Teraz słyszymy, że w Rawennie złożył oficjalne oskarżenie przeciwko Ojcu Świętemu, na co Teodoryk wysłał innego biskupa w charakterze własnego sędziego, który ma się zająć rozwiązaniem problemu. – Stary mężczyzna był bliski płaczu. – Straszna to rzecz – mówił przejęty. – Doczesna władza w taki sposób wtrąca się w sprawy Kościoła. W jakich my czasach żyjemy, Benedykcie! Po cóż mamy rozmyślać i medytować o świętościach, skoro nasz wspólny dom chyli się ku upadkowi.
– Ale przecież Kościół nie może upaść – zaprotestował Benedykt. – Nasz Pan sam to powiedział.
– Racja, synu, lecz Kościół będzie istniał nawet wtedy, gdy pozostaniemy w nim tylko my dwaj, i nikt poza nami nie zatroszczy się o odzyskiwanie innych dusz. Nie wyobrażam sobie nic bardziej przerażającego niż to, by królowie i cesarze wykorzystywali biskupów, jak pionki do prowadzonej przez siebie gry.
Taniec