Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 2
Spojrzał na mnie, usiadł, zaczął znowu pracować nad lufą, mrucząc pod nosem:
– Taki greenhorn! Gotów mnie naprawdę rozzłościć swoim zuchwalstwem!
Nie przejmowałem się tym, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył:
– Strzelać to nie to samo, co patrzeć na gwiazdy lub odczytywać napisy ze starych cegieł Nabuchodonozora. Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku?
– Miałem.
– A czyście mierzyli i wypalili kiedykolwiek?
– Tak.
– I trafiliście?
– Oczywiście.
Na to on opuścił prędko trzymaną w ręku lufę, spojrzał znów na mnie i rzekł:
– Tak, trafiliście, naturalnie, ale w co?
– W cel, to się samo przez się rozumie.
– Co? Tego we mnie nie wmawiajcie! Jestem pewien, że chybiliście, nawet jeśli to był mur na dwadzieścia łokci wysoki i pięćdziesiąt długi, a robicie minę tak poważną i pewną siebie, że żółć człowieka zalewa. Ja nie jestem chłopakiem, któremu udzielacie lekcji! Taki greenhorn i mól książkowy, jak wy, chce umieć strzelać! Zdejmijcie tę starą flintę z gwoździa i złóżcie się jak do strzału. To rusznica na niedźwiedzie, najlepsza ze wszystkich, jakie miałem w rękach!
Poszedłem za jego wezwaniem.
– Halo! – zawołał zrywając się. – A to co? Obchodzicie się z tą strzelbą jak z laseczką, a to najcięższa rusznica, jaką znam. Tacy jesteście silni, sir?
Zamiast odpowiedzi chwyciłem go z dołu za kamizelkę i sprzączkę od spodni i podniosłem prawą ręką do góry.
– Do pioruna! – krzyknął. – Puśćcie! Jesteście o wiele silniejsi od mego Billa.
– Waszego Billa? Kto to?
– To był mój syn, który… ale dajmy temu spokój! Nie żyje, tak jak i reszta. Rósł na dzielnego chłopa, ale sprzątnięto go razem z innymi w czasie mojej nieobecności. Podobni jesteście do niego z postaci, macie prawie takie same oczy, ten sam układ ust i dlatego was… ale to was przecież nic nie obchodzi!
Twarz jego nabrała wyrazu głębokiego smutku; przesunął po niej ręką i rzekł weselej:
– Wielka szkoda, że mając tak silne muskuły, pogrążyliście się w książkach. Powinniście byli ćwiczyć się fizycznie!
– Robiłem to.
– Boksujecie się?
– Tam u nas nie jest to w zwyczaju. Ale gimnastykuję się i mocuję.
– Jeździcie konno?
– Tak.
– A w szermierce?
– Udzielałem lekcji.
– Człowiecze, nie blaguj!
– Może spróbujemy?
– Dziekuję, mam dość tego, co było! Muszę zresztą pracować.
Wrócił do warsztatu, a ja za nim. Rozmowa stała się skąpa, Henry zajęty był widocznie jakimiś myślami. Naraz podniósł oczy znad roboty i zapytał:
– Czy zajmowaliście się matematyką? Arytmetyką, geometrią?
– Oczywiście.
– I miernictwem?
– Nawet z wielkim upodobaniem. Uganiałem się często bez potrzeby z teodolitem po polach.
– Potraficie robić pomiary naprawdę?
– Tak, brałem udział w pomiarach poziomych i pomiarach wysokości, chociaż wcale nie uważam się za geodetę.
– Well4, dobrze, bardzo dobrze!
– Czemu o to pan pyta?
– Mam widocznie powód. Zrozumiano? Jaki, to się jeszcze kiedyś okaże. Muszę najpierw wiedzieć, hm, tak, muszę najpierw wiedzieć, czy umiecie strzelać.
– Proszę wystawić mnie na próbę!
– Zrobię to, tak, zrobię, bądźcie tego pewni. Wstąpcie do mnie jutro o szóstej. Pójdziemy na strzelnicę, gdzie wypróbowuję moje strzelby.
Uporał się widocznie z lufą, bo wyjął z szafy wieloboczny kawałek żelaza i zaczął opiłowywać jego rogi. Zauważyłem na powierzchni każdego rogu otwór.
Henry pracował nad tym z taką uwagą, że zapomniał prawie zupełnie o mojej obecności. Oczy mu się iskrzyły, gdy od czasu do czasu przypatrywał się swojemu dziełu; biła z nich, rzekłbym, miłość. Ten kawałek żelaza miał widocznie dla niego wielką wartość. Ponieważ zaciekawiło mnie to, zapytałem:
– Czy to będzie część strzelby?
– Tak – odrzekł, jak gdyby sobie przypomniał, że jeszcze jestem.
– Nie znam systemu broni z tego rodzaju częścią składową.
– Wierzę. Taki ma dopiero powstać. Będzie to system Henry’ego.
– W takim razie proszę wybaczyć, że zapytałem! Ten wynalazek to oczywiście tajemnica.
Zaglądał do wszystkich dziurek przez dłuższy czas, obracał żelazo w różnych kierunkach, przykładał je kilka razy do tylnego wylotu lufy, na koniec odezwał się:
– Tak, to tajemnica; wiem jednak, że umiecie milczeć, chociaż z was skończony i prawdziwy greenhorn; dlatego powiem, co z tego będzie: sztucer wielostrzałowy na dwadzieścia pięć strzałów.
– Niemożliwe!
– Co wy tam wiecie! Nie jestem tak głupi, żebym się porywał na rzeczy niemożliwe.
– W takim razie musielibyście mieć komory na amunicję dla dwudziestu pięciu strzałów!
– Będzie tylko jedna komora, bardzo wygodna. To żelazo jest komorą. Będzie ona obracającym się walcem, a dwadzieścia pięć otworów zmieści tyleż nabojów. Przy każdym strzale walec posunie następny nabój ku lufie. Długie lata nosiłem się z tym pomysłem, długo nic mi się nie udawało; teraz jest nadzieja, że się to jakoś sklei. Już obecnie jako rusznikarz mam dobre imię, ale wkrótce stanę się sławny, bardzo sławny i zarobię dużo pieniędzy.
4
W e l l (ang.) – dobrze, w porządku, zatem, no.