Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle страница 10
Na Ciebie, Panie, nieb niech spłyną blaski –
Szepcze w Sherwoodzie lud –
Bo wziął nagrodę z twej ręki i łaski
Wesoły Robin Hood.
– Skąd się to wzięło? – krzyknął szeryf potężnym głosem.
– Oknem wleciało, wasza wielmożność – rzekł wojak, który wręczył mu tę strzałę.
III. Will Stutely uratowany przez druhów
Otóż kiedy szeryf przekonał się, że ani prawem, ani podstępem nie da się zwyciężyć Robin Hooda, wpadł w wielką rozterkę i powiedział sobie: „Cóż za głupiec ze mnie! Gdybym nie powiedział królowi o Robin Hoodzie, nie nawarzyłbym sobie piwa. A teraz muszę albo pojmać go, albo narazić się na srogi gniew królewski. Próbowałem prawa, próbowałem podstępu i zawiodłem się w dwójnasób, więc spróbuję, co się da zrobić siłą”.
Rozprawiając tak ze sobą samym, zawezwał swych konstabli i powiedział im, co ma na myśli.
– Niechaj każdy z was weźmie po czterech ludzi uzbrojonych po zęby – rzekł – drużynami zapuśćcie się w las i czatujcie na Robin Hooda. Jeśli któryś z was natknie się na przeważającą siłę, niech zadmie w róg i niechaj każda drużyna, posłyszawszy sygnał, spieszy mu na pomoc. Tym sposobem, jak myślę, pochwycimy tego łotra. Ponadto temu, kto pierwszy zoczy Robin Hooda, przypadnie w udziale sto srebrnych funtów, jeśli mi go dostarczy żywego czy zabitego. A temu, kto napotka kogoś z jego bandy, przypadnie czterdzieści funtów, jeśli mi go dostarczy żywego czy zabitego. Więc bądźcie odważni i bądźcie przebiegli.
Wyruszyli zatem w sześćdziesiąt drużyn po pięciu do sherwoodzkich borów pojmać Robin Hooda. Każdy konstabl z nadzieją, że on właśnie pochwyci śmiałego rozbójnika albo przynajmniej któregoś z jego bandy. Przez siedem dni i nocy węszyli po borach, ale nie znaleźli ni śladu nawet po zielonych rycerzach. Wierny bowiem oberżysta spod „Błękitnego Dzika” uprzedził Robin Hooda o ich zamiarach.
Posłyszawszy z jego ust nowinę, Robin Hood rzekł:
– Jeśli szeryf śmie użyć przeciw nam siły, biada mu i lepszym odeń biada, gdyż krew się poleje i nieszczęście spadnie na wszystkich pospołu. Ale rad bym uniknąć starcia i rozlewu krwi i rad bym oszczędzić rozpaczy żonom i matkom, gdyż dzielni mężowie stracą życie. Niegdyś zabiłem człeka i nigdy więcej nie pragnąłbym tego uczynić, gdyż wielka zmora spada potem na duszę. Więc przyczaimy się w sherwoodzkim borze, aby było lepiej dla wszystkich, ale jeśli zostaniemy zmuszeni do obrony siebie czy towarzysza, to niechaj każdy napnie łuk z całej mocy i niechaj uderza bez pardonu.
Słuchając tej mowy, wielu potrząsało głowami i mówiło sobie w duchu: „Dopiero szeryf sobie pomyśli, że jesteśmy tchórzami, a ludziska w całym hrabstwie szydzić z nas będą, że boimy się zbrojnych pachołków”. Ale jawnie żaden się nie odezwał, tłamsząc w sobie opór i postępując tak, jak Robin nakazał.
Ukrywali się więc w głębi borów przez siedem dni i nocy i przez cały ten czas nie wytknęli nosa z ukrycia, ale ósmego dnia rankiem Robin Hood zwołał całą bandę i rzekł:
– Trzeba by pójść na zwiady i przewąchać, co o tej porze porabiają ludzie szeryfa. Jestem przekonany, że nie będą wiecznie siedzieć w naszym borze. Kto na ochotnika?
Podniosła się wrzawa, bo każdy wymachiwał łukiem i wołał, że chce pójść. Robinowi serce urosło z dumy na ten widok i powiedział do swych towarzyszy:
– Odważni i prawi jesteście jak jeden mąż i dzielną stanowicie, chłopcy, kompanię, ale wszyscy pójść nie możecie, więc wybiorę jednego z was, a będzie nim Will Stutely, bo jest tak przebiegły jak stary wyżeł, co tropi lisy w sherwoodzkim borze.
Will Stutely aż podskoczył i zaśmiał się, klaszcząc w ręce z radości, że jego właśnie wybrano spośród całej bandy.
– Dzięki ci, wodzu – rzekł. – Jeśli nie przyniosę ci wieści o tych łobuzach, to przestań mnie nazywać swoim sprytnym Willem.
Przebrał się zaraz w mnisi habit, pod którym zręcznie ukrył szeroki miecz, aby w każdej chwili łatwo było poń sięgnać. W tym przebraniu wyruszył na zwiady i z borów wydostał się na trakt. Napotkał dwie drużyny szeryfa, ale nie zboczył z drogi, tylko głębiej nasunął kaptur na oczy i założywszy ręce, szedł pogrążony niby w rozmyślaniach. Dotarł wreszcie do szyldu gospody „Pod Błękitnym Dzikiem”. „Bo – powiedział sobie – nasz dobry przyjaciel, Eadom, opowie mi wszystkie nowiny”.
W oberży zastał gromadę wojaków szeryfa, którzy popijali sobie tęgo; usiadł więc bez słowa w szarym kącie na ławie, z kosturem w ręce i z pochylonym czołem, jakby zatopił się w pobożnych medytacjach. Siedział tak, czekając, aż uda mu się na osobności zobaczyć z gospodarzem, a Eadom go nie poznał, tylko myślał, że to jakiś biedny, zmęczony mnich, więc zostawił go w spokoju, choć drażnił go habit. „Ale – powiedział sobie – żeby wyrzucać kulawego psa za próg, trzeba mieć zatwardziałe serce”. Stutely siedział sobie spokojnie, kiedy przyplątał się do niego ogromny kot oberżysty, który zaczął się łasić i przymilnie ocierać o jego nogę, aż zadarł mu nieco habit. Stutely czym prędzej poprawił habit, ale konstabl dowodzący drużyną zdążył zauważyć, co się stało, i spostrzec pod habitem nogawicę z zielonego sukna. Zrazu nie dał nic poznać po sobie, tylko podumał chwilę: „To na pewno nie żaden franciszkanin ani prawy szlachcic, bo ten by się nie przebrał w zakonną szatę, ani złodziej, bo i po co miałby się przebierać bez powodu. Myślę w dobrej wierze, że to któryś z ludzi Robin Hooda”. Odezwał się więc na głos:
– Ojcze świątobliwy, nie wypiłbyś garnca dobrego marcowego piwa dla pokrzepienia duszy?
Ale Stutely w milczeniu potrząsnął głową, bo pomyślał sobie: „Uważaj, ktoś może znać twój głos”.
– Dokąd to zmierzasz, wielebny ojcze – zagadnął znów konstabl – w taki upalny dzień?
– Pielgrzymuję do Canterbury – odburknął Will Stutely, aby nikt nie poznał go po głosie.
Wtedy konstabl odezwał się po raz trzeci:
– Powiedz no mi, wielebny ojcze, czy pielgrzymi noszą pod habitem nogawice z zielonego sukna? Przebóg, z ciebie chytry złodziej albo i zbójnik z bandy Robin Hooda! Klnę się na Matkę Najświętszą, porusz się tylko, a przeszyję cię na wylot tym mieczem!
Błysnął żelazem i rzucił się na Willa, licząc, że go zaskoczy, ale Stutely ściskał już swój miecz pod habitem i wyciągnął go na czas. Potężny konstabl świsnął mieczem po raz pierwszy i ostatni w tej walce, gdyż Stutely zwinnie sparował cios i ciął konstabla z całych sił. I byłby uciekł, gdyby konstabl, osuwając się zalany krwią, nie uczepił mu się kolan, oszołomiony ciosem. Wtedy hurmem rzucili się na niego i Stutely ciął jednego w łeb, ale stalowa misiurka złagodziła cios i nie zabił tamtego, tylko