Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle страница 17

Wesołe przygody Robin Hooda - Howard  Pyle

Скачать книгу

do uderzenia i arcyzgrabnie ją wykorzystał. Krótkim ciosem trafił Eryka w tył głowy i zanim tamten zdążył się pozbierać, przerzucił pałkę z prawej ręki do lewej, oburącz wziął potężny zamach i strzelił Eryka prosto w łeb, aż tamten zwalił się i padł bez czucia.

      Widownia zaryczała tak gromko, że zewsząd zbiegli się ludzie ciekawi, co się dzieje. Mały John zaś zeskoczył z ringu i oddał pałkę temu, od kogo ją pożyczył. I tak oto skończył się sławny pojedynek między Małym Johnem i głośnym Erykiem z Lincolnu.

      Ale przyszedł już czas na łuczników, by stanęli do konkursu, więc ludzie gromadnie ciągnęli ku strzelnicy. W najwygodniejszym miejscu, nieopodal tarczy, siedział na podium szeryf w otoczeniu szlachty i dostojników. Gdy łucznicy stanęli na stanowiskach, wystąpił herold i obwieścił regulamin zawodów: każdy miał oddać po trzy strzały, a za najcelniejszy przypadnie nagroda w postaci dwóch tłustych wołów. Ze dwa dziesiątki bystrych strzelców stanęło do konkursu, a wśród nich paru prawdziwych asów z Lincolnu i hrabstwa Nottingham; Mały John górował wzrostem nad tą całą gromadą. „Kto to taki, ten w szkarłacie?” – nagabywali jedni, inni zaś odpowiadali: „To ten właśnie, co powalił przed chwilą Eryka z Lincolnu”. Pogadywali tak między sobą, aż doszło to wreszcie i do uszu szeryfa.

      Ale zaczęły się zawody i łucznicy występowali po kolei, lecz choć każdy strzelał dobrze, Mały John wypadł najlepiej, gdyż trzy razy trafił w czarne kółko tarczy, w czym raz o włos od samego środka.

      „Niech żyje dryblas!” – wołał tłum, a niektórzy: „Niech żyje Reynold Zielonolistny!”, gdyż takie właśnie imię Mały John przybrał sobie na ten dzień.

      Wówczas szeryf zstąpił z podium i zbliżył się do łuczników, a po drodze wszyscy mu czapkowali. Spojrzał bacznie na Małego Johna, ale choć go nie poznał, powiedział po chwili:

      – Coś jakbym cię znał, braciszku, albo i widział kiedyś.

      – Całkiem możliwe – odparł Mały John – bo ja nieraz waszą dostojność widywałem – patrzył mu przy tym prosto w oczy, tak że tamten zbył się podejrzeń.

      – Chwat z ciebie, przyjacielu – powiedział szeryf – słyszę, żeś pięknie utwierdził szermierczą sławę Nottinghamu, odnosząc zwycięstwo nad lincolnczykiem. A jakże się nazywasz?

      – Zwą mnie Reynold Zielonolistny, wasza dostojność – odparł Mały John; a dawna ballada, opowiadając o tym, dodaje: „Zaiste był on liściem zielonym, tylko z jakiego gatunku drzewa, żebyż to szeryf wiedział!”

      – No, Reynoldzie Zielonolistny – rzekł szeryf – strzelasz z łuku wprost znakomicie, prawie jak ten przebiegły łotr, Robin Hood, od którego podstępów broń mnie, Panie Boże! Nie wstąpiłbyś do mojej drużyny, przyjacielu? Sowicie cię wynagrodzę, dostaniesz co roku trzy zmiany garderoby, wikt przedni i trunków do woli, a ponadto czterdzieści marek na każdego świętego Michała.

      – A więc jako człek wolny z prawdziwą ochotą przystaję do was, wasza dostojność – powiedział Mały John z myślą, że uda mu się urządzić jakąś hecę, jeśli się zaciągnie na służbę do szeryfa.

      – Pięknie wygrałeś dwa tłuste woły – rzekł szeryf – a dołożę do tego beczkę marcowego piwa, bom rad z pozyskania takiego człowieka. Klnę się, że prujesz z łuku jak sam Robin Hood.

      – Zatem – rzekł Mały John – z radości, żem dostał się na waszą służbę, oddaję dwa tuczne woły i piwa beczkę wszystkim tu zacnym zebranym gwoli serdecznej uciechy.

      Podniósł się radosny okrzyk i wiele kołpaków poleciało w górę w podzięce za dar.

      Jedni skoczyli zaraz, aby rozniecić wielkie ognie i obracać woły na rożnie, inni zaś odszpuntowali kadź i zaczęli wszystkich raczyć piwem; a kiedy już najedli się i napili, ile kto mógł, a wieczór zapadł i wielki księżyc, czerwony i okrągły, wstał nad wieżyczkami i basztami Nottinghamu, to wzięli się za ręce i tańczyli wokół ogni przy muzyce kobz i harf. Ale na długo przedtem, nim zabawa się zaczęła, szeryf i jego nowy dworzanin, Reynold Zielonolistny, znaleźli się na zamku w Nottinghamie.

      III. Mały John w służbie u szeryfa

      W ten sposób Mały John znalazł się na dworze szeryfowym i dosyć lekko mu się żyło, gdyż był w tak wielkich łaskach u szeryfa, że ten uczynił go pierwszym po sobie. Mały John zasiadał z nim do stołu i towarzyszył mu na polowaniach; tak więc – polując, jedząc do syta, popijając małmazje i sypiając do południa – roztył się jak spasiony bawół. Życie płynęło mu jak po miodzie, aż do pewnego dnia, w którym szeryf wybrał się na łowy i przez przypadek diabli wzięli całą idyllę.

      Owego ranka szeryf wyjechał na spotkanie kilku lordom, z którymi miał razem polować. Rozglądał się za swoim namiestnikiem, Reynoldem Zielonolistnym, i nie widząc go, rozsierdził się, chciał bowiem pochwalić się zręcznością Małego Johna przed swoimi dostojnymi przyjaciółmi. Tymczasem ten spał, chrapiąc dzielnie, póki słońce nie stanęło wysoko na niebie. Wreszcie otworzył oczy, rozejrzał się wokół, lecz wcale nie kwapił się wstać. Jasne słoneczko wpadało oknem, w powietrzu unosił się słodki zapach powojów, które oplatały mury, gdyż sroga zima minęła i wiosna była znowu, więc Mały John leżał cicho, myśląc, jak ślicznie wygląda wszystko w ten cudowny poranek. Wtedy właśnie usłyszał odległy głos trąbki grającej czystym i przenikliwym tonem. Dźwięk był nikły, ale jak kamyczek uderzający w taflę sadzawki naruszył gładki spokój jego myśli i wzburzył go do głębi. Dusza jego jakby ocknęła się z lenistwa, a w pamięci odżyło wspomnienie wesołego, puszczańskiego życia – jak ptaki leśne śpiewają w ten rześki poranek, jak mili sercu druhowie i przyjaciele weselą się i ucztują, a może i wspominają go z rozgoryczeniem. Zaciągając się bowiem na służbę u szeryfa, zrobił to na żarty, ale ciepło mu było w zimie przy kominku i strawa mu dogadzała, więc ociągał się, odkładając z dnia na dzień swój powrót do Sherwoodu, aż minęło sześć długich miesięcy. Ale teraz rozmyślał o swoim dobrym wodzu i o Willu Stutely’u, umiłowanym nade wszystko w świecie, i o młodym Dawidzie z Doncasteru, którego tak dobrze wykształcił we władaniu wszelką bronią; rozmyślał tak, że ogarnęła go wielka i gryząca tęsknota za nimi i łzy napłynęły mu do oczu. Wtedy rzekł w głos: „Tyję tu jak spasiony wieprz i męskość całą zatracam, a staję się gnuśny i głupi jak but. Ale otrząsnę się z tego i wrócę do swoich najdroższych przyjaciół, i póki życia, nigdy więcej od nich nie odejdę”. Co mówiąc, wyskoczył z łóżka, gdyż obmierzła mu do reszty własna niemrawość.

      Zszedłszy po schodach, ujrzał marszałka dworu stojącego przy drzwiach od spiżarni: był to ogromny tłuścioch z potężnym pękiem kluczy u pasa. Mały John zwrócił się do niego:

      – Dzień dobry, panie marszałku. Głodny jestem jak pies, bo od samego świtu nic w ustach nie miałem. Nakarm mnie przeto.

      Marszałek dworu spojrzał na niego ponuro i zabrzęczał kluczami, gdyż nie cierpiał Małego Johna za to, że był w wielkich łaskach u szeryfa.

      – A, to ichmość Reynold Ospałolistny zgłodniał co nieco? – rzekł z przekąsem. – No, luby młodzieńcze, jak pożyjesz

Скачать книгу