Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle страница 18
– Sam sobie podaj! – rzekł marszałek dworu. – Masz mnie za niewolnika, żebym biegał w dyrdy i podtykał ci pod nos jedzenie?
– Mówię, idź i przynieś je zaraz!
– A ja mówię, sam idź i sam sobie przynieś!
– Dobra, do pioruna! – rzekł Mały John z wściekłością, podskoczył i targnął drzwi spiżarni, ale okazało się, że są zamknięte. Na co marszałek wybuchnął śmiechem i zabrzęczał kluczami. Wtedy Mały John zakipiał z gniewu i trzasnął pięścią w drzwi, wybijając trzy płyty szklane – zrobiła się dziura, przez którą łatwo mógł przedostać się do środka.
Gdy marszałek ujrzał, do czego doszło, wpadł w szał z wściekłości i kiedy Mały John pochylił się, zaglądając do spiżarni, wpił mu się z tyłu palcami w kark i zaczął go okładać kluczami po głowie, aż tamtemu świeczki w oczach stanęły. Odwrócił się i tak trzepnął marszałka, że ten zwalił się na podłogę i leżał jak ogłuszony baran.
– Masz i zapamiętaj sobie, jak biją – powiedział Mały John – żebyś nigdy więcej nie odmawiał głodnemu dobrego śniadania.
Co rzekłszy, wlazł przez dziurę do spiżarni i rozejrzał się, czy znajdzie coś na zaspokojenie apetytu. Zobaczył ogromny pasztet z dziczyzny, dwa pieczone kapłony, za nimi półmisek jaj siewki, a ponadto flaszkę małmazji i wina kanaryjskiego – słodki widok dla zgłodniałych oczu. Zdjął to wszystko z półek, postawił na kredensie i zabierał się do biesiady.
Tymczasem kucharz w kuchni po drugiej stronie dziedzińca usłyszał kłótnię między Małym Johnem i marszałkiem, a także cios, którym Mały John zdzielił tamtego, więc puścił się pędem przez dziedziniec i w górę po schodach do spiżarni, ściskając w ręce rożen z nadzianym kawałkiem pieczeni. Marszałek zdążył tymczasem odzyskać zmysły i podnieść się z podłogi, więc kiedy kucharz nadbiegł po schodach, zastał marszałka przy drzwiach spiżarni, zaglądającego do środka przez dziurę. Wbijał wściekle oczy w Małego Johna, który zabierał się do uczty, spoglądając nań jak jeden pies na drugiego, któremu kość przypadła w udziale. Marszałek, ujrzawszy kucharza, podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu.
– Biada, luby przyjacielu – powiedział, chcąc się przypochlebić wysokiemu i silnemu mężczyźnie, jakim był kucharz – widzisz, co ten podły łotr, Reynold Zielonolistny, narobił? Włamał się do spiżarni naszego pana i tak trzepnął mnie w ucho, aż myślałem, że ducha wyzionę. Kucharzu zacny, szczerze cię lubię, dostaniesz codziennie pełen garniec najprzedniejszego wina, boś jest starym i wiernym sługą. Ponadto, dobry kucharzu, mam tu dziesięć szylingów, które pragnę ci podarować. Ale powiedz, czy cię nie boli, aby taki przybłęda, jak ten Reynold Zielonolistny, obżerał się na naszych oczach tak bezczelnie?
– A boli, czemu nie – odparł dzielnie kucharz, w którym obudziła się sympatia do marszałka z chwilą, gdy ten wspomniał o winie i dziesięciu szylingach. – Niech waszmość zmyka do swojej komnaty, a ja już wyciągnę tego Zielonochłystka za uszy. – Co mówiąc, odłożył szpikulec rożna i dobył miecza z pochwy wiszącej u pasa. Wówczas marszałek czmychnął czym prędzej, gdyż nie znosił widoku nagiej stali.
Kucharz podszedł wprost do pokiereszowanych drzwi spiżarni i ujrzał przez dziurę Małego Johna, akurat jak ten zakładał sobie serwetkę pod brodę i zabierał się do ucztowania.
– Jakże to, Reynoldzie Zielonolistny? – zagadnął. – Dalibóg, poczynasz sobie nie lepiej niż zbój. Wyłaź stąd w te pędy, człeku, albo poćwiartuję cię jak prosię.
– Ani mi się śni, kucharzu. Zachowuj się przyzwoiciej, bo nauczę cię rozumu. Na ogół łagodny jestem jak baranek, ale jak mi ktoś chce sprzątnąć mięso sprzed nosa, tom wściekły jak lew, jako żywo.
– Lew, nie lew – rzekł waleczny kucharz – ale wyłaź, bratku, albo jesteś śmierdzącym tchórzem i złodziejem.
– Ha! – krzyknął Mały John – od tchórzów nikt mnie nie wyzywał! Więc pilnuj się, kucharczyku, bo zaraz poznasz, co to wściekły lew. Ostrzegałem cię.
Po czym też dobył miecza i wylazł ze spiżarni. Przybrali szermiercze pozy i z wolna następowali na siebie z ponurymi i złymi minami, ale raptem Mały John opuścił ostrze.
– Powstrzymaj się, cny kucharzu! – zawołał. – Bo widzisz, przyszło mi na myśl, że nie godzi się nam walczyć ze sobą, gdy smakowite wiktuały czekają tak blisko i uczta jak dla nas dwóch wymarzona. Wiesz co, przyjacielu, myślę, że powinniśmy uraczyć się tą ucztą znakomitą, zanim staniemy do boju. Co ty na to, wesoły kucharzu?
Na tę mowę kucharz poskrobał się po głowie i oczami w rozterce błądził, bo przepadał za ucztowaniem, wreszcie odetchnął głęboko i rzekł do Małego Johna:
– Zgoda, przyjacielu, twój plan całkiem mi przypadł do gustu. Więc powiadam, chłopcze miły, ucztujmy z całego serca, bo jeden z nas wieczerzać dziś może w raju.
Więc wsunęli miecze w pochwy i udali się do spiżarni. Gdy zasiedli, Mały John wydobył sztylet i ciachnął nim kawał placka.
– Głodnego trzeba nakarmić – powiedział – więc częstuję cię, kochasiu, bez ceregieli.
Ale kucharz nie pozostał w tyle, natychmiast uraczył się potężną porcją pasztetu. Nie zamienili więcej ni słowa, wykorzystując gębę na właściwsze cele. Ale choć nie odzywali się do siebie, spoglądali jeden na drugiego, myśląc sobie, że ten po drugiej stronie stołu to najdzielniejszy chłop, jakiego się w życiu widziało.
Wreszcie – po długim, długim czasie – kucharz westchnął głęboko, jakby z wielkim żalem i wytarł ręce w serwetkę, bo nie mógł więcej jeść. Mały John też miał już dosyć, gdyż odsunął na bok pasztet, jakby mówiąc: „Zbrzydłeś mi, przyjacielu”. Po czym wziął do ręki garniec wina i powiedział:
– No, bracie, klnę się na wszystkie świętości, że nie miałem jeszcze takiego kompana przy stole jak ty. Twoje zdrowie! – Podniósł garniec do ust, przechylił głowę i wlał sobie do gardła z pół kwarty wina. Podał garniec kucharzowi, który odwzajemnił mu się toastem za jego zdrowie i udowodnił, że wcale nie ustępuje Małemu Johnowi ni w jedzeniu, ni w piciu.
– Masz przyjemny głos, wesoły druhu – rzekł Mały John. – Wyobrażam sobie, że pięknie śpiewasz ballady. Może nie?
– A podśpiewuję sobie od czasu do czasu – odparł kucharz – ale sam nie zaśpiewam.
– Ma się rozumieć – rzekł Mały John – byłoby to nieładnie z mojej strony. Kropnij ty najpierw swoją śpiewkę, a potem ja swoją. Zobaczymy, która lepsza.
– Zgoda, kochasiu – powiedział kucharz. – A słyszałeś kiedy skargę opuszczonej pasterki?
– Nie, jako żywo – odparł Mały John. – Ale śpiewaj, to posłucham.
Kucharz najpierw