Ziemia jałowa. Magdalena Okraska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ziemia jałowa - Magdalena Okraska страница 7
Trasa kolejowa pomiędzy Gliwicami a Częstochową oczywiście nadal istnieje. Jeżdżą nią głównie nowoczesne, klimatyzowane składy linii S1, malowane w barwy województwa. Czasem, w nietypowych godzinach, przemknie jakiś zapomniany, przykurzony EN-57 ze skajowymi siedzeniami. Pasażerowie kręcą wtedy głowami i mówią: „Byłam pewna, że coś takiego już dawno nie jeździ”.
Zatem wszystko z komunikacją w porządku? Niestety nie. Problemem jest przede wszystkim częstotliwość, z jaką kursują te pociągi. W latach osiemdziesiątych w szczycie jeździły co dziesięć minut. W samym składzie spędzało się więcej czasu, bo stare szyny z wysiłkiem unosiły te masy żelaza i ciężar pasażerów, ale na dworzec przychodziło się właściwie w ciemno. Wychodziło się na peron i po chwili z niepowtarzalnym stukotem i piskiem wtaczał się tam tak zwany „kibel”.
W latach dziewięćdziesiątych pociągi jeździły co dwadzieścia minut. Trochę gorzej, ale nawet w zimny dzień da się przeczekać.
W 2018 roku jeżdżą raz na godzinę, półtorej. W szczycie dwa razy, ale szczyt jest przez zarząd Kolei Śląskich bardzo wąsko interpretowany. Raz na godzinę – a im mniej popularna pora, tym rzadziej – można więc przejechać przez Łazy, Dąbrowę, Będzin i Sosnowiec do Katowic i być tam po 46 minutach (według rozkładu, który sprawia wrażenie pisanego pod rakiety międzykontynentalne, bo pociąg często nie mieści się w tym czasie). Po drodze obserwujemy przez okno to, co osiemdziesiąt lat wcześniej widział Waśniewski – że architektura i krajobrazy śląskie i zagłębiowskie nie są sobie równe ani nie przypominają się w zbyt wielkim stopniu. I że od zagłębiowskiej strony Brynicy cały czas mijamy pustostany zlikwidowanych zakładów, nadkruszone kominy, biedadomki zbudowane z tego, co wpadło w rękę, i nieczynne hale dworców z wypłowiałymi planszami obiecującymi lepszy świat („Zmieniamy się dla Ciebie – PKP”). Kiedyś, w odległej przyszłości.
W drugą stronę, przez Myszków, Żarki i Poraj, po 40 minutach docieramy do Częstochowy. Zawiercie jest więc idealnie w pół drogi. Niczyje.
EN-57, legendarny skład osobowy ze skajowymi lub plastikowymi siedzeniami, kiedyś jeżdżący także na dłuższe dystanse. Obecnie na trasie pomiędzy Gliwicami a Częstochową można go czasem spotkać, ale jest sukcesywnie zastępowany nowymi wagonami. Wydaje niepowtarzalny zgrzyt, który skutecznie utrudnia rozmowę, ale niestraszne mu wichura, deszcz i śnieżyca.
WIECZNE MIASTO BEZROBOTNYCH
W przykurzonych gablotach prowincjonalnych izb muzealnych, gdzie tak rzadko pojawia się jakiś zwiedzający, że panie z obsługi są zazwyczaj zaskoczone, a nawet nieco urażone, iż przerywa się im pogawędkę lub lekturę, w której toną, i dopiero po chwili znajduje się osoba dysponująca kluczami do sali z eksponatami, wszystko zawsze zaczyna się od obowiązkowego punktu programu, bez którego dalej ani rusz – „nasze miasto/ziemia dawniej i dziś”.
Dla Zawiercia specyficznym kręgosłupem i spoiwem, oprócz wody, bawełny, żelaza i kolei, jest brak pracy. To właśnie ono miało w latach trzydziestych, w czasach kryzysu, najwyższe notowane w II RP bezrobocie (ponad 70 procent) i nosiło miano „miasta bezrobotnych”, a nawet było pod nim opisywane w prasie ogólnopolskiej.
O tym, czy jakieś miejsce istnieje w zbiorowej polskiej wyobraźni, świadczy najlepiej to, jak często się o nim pisze poza wzmiankami w internetowej encyklopedii i prasą lokalną. To taki papierek lakmusowy rozpoznawalności i przydatności. Jeśli o miejscowości po długiej kwerendzie wiemy tylko, że „jest” i jakie ma ukształtowanie terenu oraz pod jakim wezwaniem stoi tam kościół, sprawa jest jasna.
Biedadomki wielorodzinne, Wolbrom.
Z zagłębiowskich miasteczek bez pracy, przemysłu i transportu wyjeżdża, kto może. Pilica, marzec 2018 roku.
O Zawierciu w całym XX wieku obszerniej pisano trzykrotnie. Dwa z tych tekstów pochodzą z lat trzydziestych i dotyczą właśnie wrażeń z „miasta bezrobotnych” (choć wydane w tym samym czasie, nie opisują jednak tego samego okresu). Jeden jest pisany z perspektywy mieszkańca miasta, który przeżył w nim czasy kryzysu i beznadziei, drugi – reportera jeżdżącego po Polsce i opisującego na zmianę biedę i brak perspektyw w zbiorku reportaży Oko w oko z kryzysem.
Oddajmy najpierw głos temu, kto o własnej sytuacji chce opowiedzieć swoimi słowami. Tekst Robociarskie dzieciństwo i młodość Zygmunta Wróbla, nagrodzony w konkursie Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego na pamiętniki z tamtego okresu i wydany w 1938 roku przez Księgarnię Powszechną w ramach tomu pt. Robotnicy piszą, to szokujący czterdziestostronicowy zapis walki z głodem i nędzą, walki, którą w dodatku musi podjąć nieletni i jego jeszcze młodsze rodzeństwo. Tekst jest napisany gorącym, chwilami emocjonalnym, a jednak kronikarskim językiem – i czyta się go z duszą na ramieniu, przewracając kolejne strony w obawie, że bohaterom przydarzą się rzeczy jeszcze gorsze od opisanych na poprzednich.
Wróbel opisuje swoją historię od narodzin, nie pomijając kwestii pochodzenia – był synem niepiśmiennego człowieka, który już w wieku dwunastu lat musiał pracować w zawierciańskiej przędzalni TAZ, oraz kobiety zarabiającej na życie praniem i prasowaniem bielizny. Rodzice matki przybyli do Zagłębia z Jędrzejowa na Kielecczyźnie, bo „wiedzieli, że tam ośmioletnie już pracują”. Długoletnia znojna praca w rodzinnych stronach nie pozwoliła im odłożyć żadnych pieniędzy, postanowili zatem wywieźć dzieci tam, gdzie i dla nich znajdzie się robota. Jak najwcześniej.
Rodzice Wróbla poznali się w Zawierciu, pobrali i zamieszkali z matką oraz młodszym rodzeństwem Wróblowej, bo mieszkań wtedy bardzo brakowało i izby były skrajnie przepełnione. Ojciec autora sporo pił. Była to jedyna właściwie ucieczka od codzienności znana i dostępna mężczyznom, którzy mieli bardzo niewiele pieniędzy. Przepijał własne zarobki, a rodzinę ze środków zarobionych na praniu utrzymywała tylko matka, zachodząc jednocześnie w kolejne ciąże i roniąc je z powodu kiepskich warunków mieszkaniowych i konieczności ciężkiej pracy fizycznej.
Historię rodziny Wróblów znaczą kolejne kryzysy w przemyśle włókienniczym. Bardzo niskie zarobki, przestoje, okresy bezrobocia, konieczność ciągłego oszczędzania, chociaż nie ma z czego, nagminnie umierające noworodki – to codzienność dziecka z początku XX wieku. Kobiety stały w kolejkach po zapomogę, mężczyźni to walczyli i zostawali ranni na frontach (np. wojny japońsko-rosyjskiej), to próbowali zdobyć jakiekolwiek zatrudnienie, które pozwoliłoby utrzymać kilkoro dzieci na takim poziomie, aby rzadziej były głodne. Potem – gruźlica i chwytanie się najpodlejszych prac, by przeżyć i nie utracić dachu nad głową, na przykład pokątnego handlu wódką, w którym pomagały także dzieci z rodziny.
Podpici często przesiadywali do późnej nocy, a ja leżałem obok łóżka na sienniku, nierozebrany, aby być gotowy, gdy który