Tylko martwi nie kłamią. Katarzyna Bonda

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Tylko martwi nie kłamią - Katarzyna Bonda страница 23

Tylko martwi nie kłamią - Katarzyna Bonda

Скачать книгу

i grzmieć, a z nieba lunie deszcz. Nacisnął przycisk, by zabawkowy kabriolecik ponownie zmienić w mydelniczkę. Silniczek brzęczał znajomo, lecz dach nie przemieścił się nawet o centymetr. Początkowo Meyer nie bardzo się tym przejął. Uznał, że nie można zamknąć dachu w trakcie jazdy i powinien najpierw zaparkować. Zerknął na niebo i ucieszył się, że zdążył wszystko pozytywnie załatwić przed burzą.

      Pomarańczowo-niebieską elewację Komendy Wojewódzkiej Policji widać było z daleka. Monumentalna bryła usytuowana na wzgórzu i zbudowana na planie półokręgu nasuwała myśl, że jest raczej żywym stworem z betonu i szkła niż architektonicznym dziełem wybudowanym z rozmachem typowym dla lat PRL-u. Kiedy Meyer wjeżdżał landrynkowym kabrioletem na parking, funkcjonariusz w budce strażniczej zasalutował mu karnie. Nie mrugnął okiem na widok pojazdu, jakim poruszał się słynny profiler. Meyer zaparkował niedaleko głównego wejścia i zaczął batalię z dachem. Jak na ironię zerwał się wiatr i nadkomisarz poczuł gęsią skórkę. Momentalnie się ochłodziło. Nie trzeba było wiedzy meteorologa, by wiedzieć, że za chwilę lunie. Po takim upale jak dziś zapowiadało się na porządną burzę. I tak miał szczęście, że nadeszła dopiero teraz. Pośpiesznie nacisnął pstryczek zamykający dach i czekał.

      – No już, ruszaj się – zamruczał.

      Znajome brzęczenie ponownie okazało się bezskuteczne. Meyer czuł, że narasta w nim złość. Nie mógł uwierzyć, że ma takiego pecha. Już słyszał lament Anki, jakim go poczęstuje na widok wypielęgnowanej jasnej tapicerki pełnej czarnych zacieków. Przycisnął auto open roof ponownie i spiął się w sobie, jakby jego skupienie mogło pomóc w uruchomieniu dachu.

      – Zaskocz, skurwysynu! – podniósł głos. Uderzył ręką w kierownicę i zaczął wrzeszczeć na całe gardło: – Liczę do trzech. Raz… No już, dawaj, ostatnia szansa. Dwa… Zamykaj się, bo rozpierdolę ci tę różową facjatę! Trzy!

      Dach ani drgnął, choć silniczek wciąż wydawał jednostajny odgłos.

      – Zaciął się, pierdolony. Teraz wziął i się zaciął. Właśnie teraz – powtarzał. – Jebana różowa podróba.

      Zrezygnowany westchnął ciężko i przechylił głowę do tyłu. Nie było ostrzeżenia, żadnych pojedynczych kropli. Z nieba gwałtownie lunęły strugi wody. Rozległ się głośny hałas. Ciężkie krople bębniły o karoserię. Woda zalewała wypielęgnowane jasne siedzenia. Moczyła dokumenty, lała się po plecach. Po chwili włosy miał całkiem mokre. Było mu zimno, ale nie zamierzał się poddać. Spróbował się uspokoić i zwrócił się do auta:

      – Okay, nie polubiliśmy się. Ale nie zawsze zdarza się miłość od pierwszego wejrzenia. Spróbujemy jeszcze raz. Ale teraz… – Nabrał powietrza i nacisnął guziczek. – Proszę cię, bądź grzeczny… Ty skurwielu! – Wyskoczył z auta, krzycząc. – Zamykaj tę pieprzoną mydelnicę!

      Bezsilnie opadł na siedzenie. Otworzył skrytkę i zaczął szukać instrukcji. Czuł się jak idiota. Nie wiedział, co zrobić. Męska duma nie pozwalała poprosić kogoś o pomoc. Wyciągnął liczne książeczki i przeglądał je w pośpiechu. Wreszcie znalazł jakąś instrukcję z obrazkami. Nie miał jednak możliwości ani czasu na jej studiowanie. Z nieba płynęły strugi wody i zalewały mu oczy.

      – Skąd ona wzięła tego strucla!

      Wcisnął mokre książeczki do schowka. Nie zwracał uwagi na ich ułożenie ani na to, że gniecie i moczy większość przedmiotów w skrytce. Odpalił silnik i podjechał w to samo miejsce, z którego ruszał po południu. Pod sam nos oficera dyżurnego. Wiedział, że o jego nowym wozie jutro będzie mówić cała komenda, a także o tym, że nie potrafi zamknąć dachu w kabriolecie. Ale nie miał wyboru. Tylko główne wejście do komendy miało zadaszenie, więc właśnie tam ustawił landrynę. To było jedyne wyjście, by uratować wóz Anki przed całkowitym zalaniem. Postarał się jedynie tak zaparkować, by zostawić miejsce radiowozom, które ewentualnie podjadą w nocy.

      – Chrzań się! – mruknął, zatrzaskując drzwi.

      Kliknął alarm, choć do otwartego kabrioletu mógł wsiąść teraz każdy, kto chciał. Nie odwracając się, biegiem ruszył po schodach w górę. Z ulgą stwierdził, że na zmianie jest inny funkcjonariusz. Ten, widząc wściekłego profilera, bez słowa komentarza otworzył mu drzwi. Meyer nie musiał szukać swojej karty chipowej.

      Komenda o tej porze była wyludniona. Większość świateł wygaszono, więc wnętrze sprawiało wrażenie bardziej przygnębiającego, niż było w rzeczywistości. Przeszklonym korytarzem oświetlonym zielonkawym światłem jednostajnie brzęczących jarzeniówek Meyer dotarł do wind. Znał doskonale każde osiemnaście kilometrów kwadratowych powierzchni tego budynku.

      Teraz poczuł fizyczne zmęczenie. Stres odpuścił i Meyer zaczął ziewać. Nacisnął guzik windy i uśmiechnął się, bo jeszcze dwa miesiące temu zamiast nowiutkich szwajcarskich dźwigów były tu staroświeckie, hałaśliwe windy z lat sześćdziesiątych. Niespodzianką było, jeśli działały. Częściej więc docierał do swojego gabinetu po schodach. Ale na pamiątkę zachował sobie tablicę z napisem: „Przed wejściem sprawdź obecność kabiny”.

      Na drzwiach jego gabinetu wisiał nowiutki złoty szyld: „Nadkomisarz Hubert Meyer, radca wydziału kryminalnego, psycholog policyjny”. Pokój był niewielki, mieściła się w nim wąska szafa na ubrania, gdzie Hubert trzymał mundur galowy, szafa pancerna z tajnymi aktami i materiałami z przesłuchań, biurko, komputer oraz mały stolik kawowy dla gości. Nadkomisarz z ulgą włożył ubranie, które przywiozła mu Anka. Strój wieczorowy i lakierki z nienawiścią wcisnął na samo dno szafy. Postanowił, że nie włoży ich przez najbliższy rok. A na pewno się o to postara. Błyskało. W okno z hukiem uderzały krople deszczu. Musiał przymknąć lufcik, by nawałnica nie zamoczyła książek i papierów leżących na parapecie. Chwilę później w pomieszczeniu zrobiło się bardzo gorąco. Włączył więc wentylator i jego jednostajny odgłos towarzyszył mu cały czas. Kiedy zalewał wrzątkiem kolejną kawę, zadzwonił podinspektor Szerszeń, domagając się pochwały.

      – Załatwiłem twoje oddelegowanie – ogłosił triumfalnie. W jego mniemaniu oznaczało to, że Meyer nie musi przez najbliższe trzy dni zajmować się niczym innym, tylko sprawą śmieciowego króla.

      – Waldek, ale ja mam jeszcze opinie do sądów, jestem biegłym. Wolne mnie nie dotyczy – żachnął się Hubert. – No i taktyki. A w piątek mam wykład. Przykro mi, ale nie masz szans dostać mnie na wyłączność. Mimo wszystko jednak dziękuję.

      – Idź, chłopie, spać. Jutro robota czeka. Rano byłeś zuch, a wieczorem pod pierzynę buch – zakończył Szerszeń.

      – Tego jeszcze nie słyszałem. Sam wymyślasz te powiedzonka? – Profiler się zaśmiał.

      – Mam rozum, chłopie, a to największa majętność – odciął się podinspektor.

      Pożegnali się i umówili na spotkanie rano przed odprawą. Meyer stwierdził, że może sobie pozwolić na pracę najwyżej do północy.

      Nie zgadzał się ze zdaniem młodej prokuratorki, że da się ustalić tożsamość sprawców zbrodni w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Pozostawili wprawdzie wiele śladów, jeśli jednak nie

Скачать книгу