Tylko martwi nie kłamią. Katarzyna Bonda
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Tylko martwi nie kłamią - Katarzyna Bonda страница 25
Meyer zerknął na odręczny plan. W malutkiej poczekalni stały: stolik kawowy, na którym leżały gazety do czytania, niewielka sofka do siedzenia i wazon z kwiatami. Poczekalnia nie miała żadnych okien, ale były drzwi, które łączyły ją z kuchnią, gdzie czekający mógł zrobić sobie na przykład herbatę. Kuchnia znajdowała się po przekątnej do salonu, a jej okno wychodziło na podwórko. Była doskonale wyposażona, ale Meyer nie dostrzegł w niej śladów gotowania.
Tam nie było żadnych śladów walki. Zabójcy nie trudzili się, by upozorować w niej bezład. Nie splądrowali też gabinetu lekarki, czyli pomieszczenia, do którego wchodziło się przez salon. Te dwa pokoje oddzielały rozsuwane stare drzwi z kryształowymi szybami. W prywatnym gabinecie lekarki znajdowało się tylko jedno okno, które wychodziło na ulicę Stawową. Pod nim zainstalowano długi blat, pełniący funkcję biurka. Przylegająca ściana była cała zabudowana półkami na książki. Brakowało komputera Poniatowskiej, jednak to nie sprawcy go zabrali, lecz sama seksuolog.
Teraz już wiedział na pewno, że znalezione tu klucze – do samochodu i dołączone do nich do bramy kamienicy i gabinetu Poniatowskiej – należały do Schmidta. I to on musiał je tam pozostawić, bo sprawcy z jakichś przyczyn nie plądrowali tego pokoju. Dlaczego akurat tam Schmidt zostawił kluczyki do swojego auta?, zastanowił się psycholog. Czegoś szukał w gabinecie? Komputera? Może właśnie po to do niej przyszedł?
Teraz Meyer nie czuł się na siłach, by myśleć nad odpowiedziami na te pytania. Chciał skupić się na czymś zupełnie innym. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że znajduje się w salonie – miejscu zbrodni, gdzie rozegrała się tragedia.
W rogu przy balkonowych drzwiach stał okrągły stół, obok zaś fotel, na którym pozostawiono zwłoki ofiary. Kozetka dla pacjentów była ustawiona pod przeciwległą ścianą. Obok niej – fotel dla tych pacjentów, którzy nie mieli ochoty spowiadać się lekarce na wpół leżąco. Dalej parawan. Meyer się zamyślił. Gdzie wobec tego siedziała Elwira? Przecież musiała mieć swoje miejsce obok kozetki. A może to właśnie na jej lekarskim „tronie” usadowiono po śmierci Schmidta. Tyle że przemieszczono ów ciężki fotel pod okno.
Ślady krwi wskazywały, że Johann został zaatakowany w przejściu z korytarza do salonu. Sprawca uderzył go czymś ciężkim. Na podłodze znaleziono kawałki glinianej amfory, która wcześniej znajdowała się w poczekalni dla pacjentów. Może zabójcy czekali tam na Schmidta. On zaś był w salonie. Dlaczego nie zaatakowali go w salonie? Dlaczego wywabili go do korytarza? Atak nastąpił w korytarzu, potem akcja rozgrywała się już w salonie. Sądząc po rozbryzgach krwi na ścianie, Schmidt się bronił, chciał ratować się ucieczką. Ofierze zadano bardzo dużo ciosów. Obezwładnienie tak potężnego mężczyzny nie było więc proste. Czyżby jednak śmieciowego barona zaatakowali niedoświadczeni zabójcy, a nie członkowie grupy przestępczej?
Muszę natychmiast pogadać o tym z Waldkiem. Może warto zbadać, czy sprawy włamania i zabójstwa nie są ze sobą powiązane?, pomyślał Meyer i już zamierzał wykręcić numer domowy podinspektora, gdy usłyszał bicie miejskiego zegara. Szybkim krokiem ruszył do samochodu. Jechał jak automat, tak był pochłonięty rozmyślaniem.
Kiedy przekręcał klucz w zamku swojego pustego, niewykończonego wciąż domu, poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Położył się, tak jak stał, w ubraniu. Ściągnął jedynie buty i marynarkę. Do snu kołysały go urywki przepływających myśli – nieprawdopodobnych olśnień i kapitalnych pomysłów, dzięki którym to śledztwo wydawało się dziecinnie proste. Zanim całkiem wpadł w objęcia Morfeusza, na moment dostrzegł jeszcze sylwetkę Weroniki Rudy i jej miedziane włosy, które rozwiewał wiatr. Uśmiechnął się. Zbliżała się ku niemu niczym bogini. Uniesione kąciki ust po chwili jednak zamarły w sztucznym grymasie, a włosy zapłonęły czerwonym ogniem.
6 maja – wtorek
Meyer dotarł do komendy kilka minut po jedenastej. Był tak zmęczony, że nie usłyszał budzika. Do pracy jechał z poczuciem winy. Odprawa skończyła się o dziesiątej, a on zamierzał przed nią rozmówić się z Szerszeniem. Nie zjadł śniadania, licząc, że pójdą razem do policyjnego bufetu. Przy drzwiach pokoju podinspektora Szerszenia kręciło się kilka osób, ze środka co chwila rozlegał się poirytowany znajomy głos. Stek niewyszukanych wyzwisk, cisza, wreszcie trzaskanie drzwiami. Meyer postanowił najpierw przyjrzeć się sytuacji. Stanął na samym końcu korytarza, przy otwartym oknie z widokiem na Katowice, gdzie znajdowała się tymczasowa palarnia, i zaciągając się pierwszym dziś papierosem, zastanawiał się, co nieoczekiwanego mogło się stać, że wywołało taką burzę. Znał Waldka od lat i wiedział, że ten człowiek – choć hałaśliwy i rubaszny w obyciu – w sytuacjach kryzysowych zachowuje stoicki spokój. Naprawdę trudno było wyprowadzić go z równowagi. To zresztą fascynowało w nim Meyera. Jeśli o kimś dałoby się powiedzieć, że umie zapanować nad swoimi emocjami, byłby nim właśnie Waldemar Szerszeń. Pokrzykiwał i żartował tylko wtedy, gdy wiedział, że może sobie na to pozwolić. Kontrolował sytuację i nic nie umykało jego uwagi. Teraz zachowywał się zupełnie inaczej. Meyer wyraźnie słyszał w głosie Szerszenia panikę. Musiało więc zdarzyć się coś poważnego. Dopalił papierosa. Czas sprawdzić przyczynę wściekłości kolegi.
Nagle drzwi pokoju otwarły się z hukiem i wyszedł z nich komendant wojewódzki policji we własnej osobie, a za nim kilku policjantów z kryminalnego. Wyglądał jak Napoleon w otoczeniu swojej świty – był nikczemnego wzrostu, co próbował zniwelować butami na grubych podeszwach, lecz niewiele to dawało. Mikrą posturę nadrabiał przekonaniem o własnej wielkości. Obrzucił wściekłym wzrokiem korytarz, policjanci rozpierzchli się do swoich pokojów. Wzrok komendanta spoczął na sylwetce profilera.
– Niech pan się pośpieszy z tą swoją dedukcją – zarządził władczo. – Czasu jest coraz mniej. – Po czym odmaszerował w kierunku wind, głośno stukając obcasami.
Meyer nie zdążył zapytać, co się stało ani dlaczego komendant osobiście pofatygował się do gabinetu Szerszenia prowadzącego dochodzenie w sprawie zabójstwa Schmidta. Poczuł nieprzyjemne mrowienie na karku. Nienawidził działania pod presją i nie cierpiał, kiedy zdarzało się coś nieoczekiwanego, dopóki nie przeanalizował gruntownie materiału dowodowego. Niestety, bywało tak bardzo często. I wtedy przeklinał dzień, w którym zdecydował się zostać policjantem. To nie jest praca, którą można odłożyć na później. Momentalnie zapomniał o głodzie oraz o tym, że obiecywał sobie: nie palić na czczo, regularnie się odżywiać, wysypiać i wreszcie tak nie denerwować. Ruszył do gabinetu Szerszenia. Kiedy mijał drzwi z prowizoryczną, przyklejoną skoczem kartonową tabliczką: „Zespół do walki z handlem ludźmi”, te nagle się otworzyły i Meyer w ostatniej chwili uchylił się, by nie dostać nimi w twarz. Zza drzwi wychylił się wymoczkowaty mężczyzna z chytrym uśmieszkiem na twarzy.
– Sorry, mistrzu. – Zrobił niewinną minkę, udając, że dopiero teraz zauważył profilera. Meyer był jednak przekonany, że komisarz Piotr Kolarski czaił się na niego, odkąd zauważył go przy popielniczce, i tylko czekał, żeby uderzyć go drzwiami. I choć Kolarskiemu nie do końca udała się ta złośliwość, wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Wąskie usta rozciągnął w triumfującym uśmiechu i zadarł do góry głowę, wlepiając wyłupiaste oczy w profilera. Hubert