To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 33
Poszedł do łazienki i odlał się. Miał wrażenie, że ta czynność zabrała mu dobre trzy godziny, więc uznał, że może sobie pozwolić na jeszcze jedno piwo i spróbować w ten sposób zabić tego cholernego kaca.
Idąc przez sypialnię w stronę schodów, facet w białych bokserkach spodenkach, które łopotały jak żagle pod linią jego pokaźnego brzuszka, z ramionami jak metalowe sztaby (przypominał bardziej osiłka z doków niż przewodniczącego i głównego kierownika Beverly Fashions Inc.), obejrzał się przez ramię i zawołał gniewnie:
– Jeśli to ta kretynka Lesley, to jej powiedz, żeby się odpierdoliła i dała nam pospać!
Beverly uniosła na chwilę wzrok, pokręciła głową, by dać mu do zrozumienia, że to nie była Lesley, a potem na powrót zajęła się rozmową.
Tom poczuł, że mięśnie jego karku zaczęły się napinać. Odebrał ten gest tak, jakby chciała go zbyć. Wielka dama zbywa natręta. Pierdolona milady. Wyglądało na to, że będzie musiał zrobić coś w tej sprawie. Być może Beverly potrzebowała krótkiego przypomnienia, kto rządzi w tym domu. Niewykluczone. Czasami aż się o to prosiła. Nie była zbyt pojętną uczennicą.
Zszedł na dół i przeszedł przez hol do kuchni, jakby od niechcenia wyciągając końcami palców materiał swoich spodenek, który wsunął się zbyt głęboko w szczelinę pomiędzy pośladkami, i otworzył lodówkę.
Jednak w środku znajdował się tylko niebieski półmisek z resztką romanoffa. Piwa już nie było. Opróżnił nawet puszkę, którą zwykle przechowywał z tyłu na czarną godzinę (podobnie jak na wszelki wypadek przechowywał zawsze dwudziestodolarowy banknot ukryty za oprawką prawa jazdy). Gra była zacięta, ale i tak wszystko na nic. White Sox przegrali. Skiepścili się w tym roku, patałachy.
Jego wzrok powędrował ku butelkom mocniejszych trunków, stojącym na przeszklonej półce nad kuchennym barkiem, i przez chwilę zobaczył siebie, nalewającego sobie do szklaneczki z paroma kostkami lodu porcyjkę jima beama. Potem podszedł w stronę schodów – wiedział, że kolejny drink tylko wzmógłby doskwierający mu ból głowy. Spojrzał na tarczę starego zegara z wahadłem, stojącego przy schodach, i zobaczył, że było już po północy. Ta informacja bynajmniej nie poprawiła mu samopoczucia, które nigdy, nawet w najwspanialszych chwilach, nie było najlepsze.
Wszedł po schodach wolno, z rozwagą, świadomy – aż zanadto – jak ciężko pracowało jego serce. Ba-bach, ba-bach, ba-bach, ba-bach. Kiedy czuł każde uderzenie serca w uszach, nadgarstkach i klatce piersiowej, zawsze narastało w nim zdenerwowanie.
Czasami, kiedy tak się działo, wyobrażał sobie, że jego serce nie było zaciskającym się i rozwierającym rytmicznie mięśniem, tylko wielką tarczą z igłą przesuwającą się niebezpiecznie w stronę czerwonego pola. Nie lubił tego gówna. Nie potrzebował tego gówna. Potrzebował jedynie solidnej porcji snu. Ale ta głupia, tępa cipa, z którą się ożenił, wciąż jeszcze wisiała na telefonie.
– Rozumiem to, Mike… tak… tak… oczywiście… wiem… ale…
Dłuższa pauza.
– Bill Denbrough?! – wykrzyknęła i ten przeklęty kolec do lodu wbił się ponownie w ucho Toma.
Stał przed drzwiami sypialni, dopóki oddech mu się nie unormował. Jego serce znów uderzyło w rytm – ba-bach, ba-bach, ba-bach. Dudnienie ustało. Wyobraził sobie, jak igła cofa się z czerwonego pola, a potem błyskawicznie odegnał od siebie tę wizję.
Był mężczyzną, na miłość boską, i to cholernie dobrym mężczyzną, nie jakąś maszyną ze spieprzonym termostatem. Był w świetnej formie. Facet z żelaza. I gdyby musiał jej o tym przypomnieć, zrobiłby to z prawdziwą przyjemnością.
Już miał wejść do sypialni, kiedy coś go powstrzymało. Stał jeszcze przez chwilę w drzwiach, słuchając jej słów; nie obchodziło go, z kim rozmawiała ani o czym, po prostu nasłuchiwał to wznoszącego się, to opadającego tonu jej głosu. I poczuł, że ponownie zaczyna go ogarniać znajome uczucie tępej, niepohamowanej wściekłości.
Spotkał ją w barze dla samotnych, w śródmieściu Chicago, przed czterema laty. Rozmowa raczej się kleiła, bo oboje pracowali w budynku Standard Brands, mieli paru wspólnych znajomych. Tom pracował dla King & Landry w dziale kontaktów z klientami, na czterdziestym drugim piętrze. Beverly, która nosiła jeszcze wtedy nazwisko Marsh, była asystentką projektantki w Delia Fashion na dwunastym. Delia, którą potem uznano za najskromniejszy dom mody na Środkowym Zachodzie, zaspokajała potrzeby ludzi młodych; spodnie, bluzki, szaliki i sukienki sprzedawano hurtowo do sklepów, które Delia Castleman nazywała „sklepami młodzieży”, a Tom Rogan – „chłamowymi butikami”. Tom Rogan prawie natychmiast dowiedział się dwóch rzeczy o Beverly Marsh – była warta grzechu i łatwa do zdobycia. W niecały miesiąc dowiedział się jeszcze trzeciej rzeczy – ta dziewczyna miała talent. Olbrzymi talent. W wykonanych przez nią projektach zwyczajnych sukienek i bluzek dostrzegł nieomal niewyczerpaną żyłę złota. Beverly Marsh była niewykorzystaną maszyną do robienia pieniędzy. I marnuje swój talent dla chłamowych butików, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos (w każdym razie wtedy). Koniec z marnym oświetleniem i pokazami na zapleczu domów towarowych, między artykułami pierwszej potrzeby a podkoszulkami zespołów rockowych. Niech się tym gównem zajmują maluczcy i nieudacznicy.
Wiedział o niej sporo, nim jeszcze Bev zdążyła się zorientować, że się nią interesował, ale tak właśnie chciał to przeprowadzić Tom Rogan. Od lat szukał kogoś takiego jak Beverly Marsh i rzucił się na nią jak wygłodzony lew na powaloną antylopę. Co prawda, z wyglądu Beverly Marsh wcale nie sprawiała wrażenia łatwego łupu. Była piękną, szczupłą, dobrze zbudowaną kobietą. Nie miała zbyt ładnych bioder, ale mogła się poszczycić naprawdę fantastycznym tyłkiem i najwspanialszym biustem, jaki Rogan kiedykolwiek widział. Tom zawsze lubił piersiaste dziewczyny, ale te wysokie zwykle rozczarowywały. Nosiły cienkie bluzki i widoczne przez nie sutki doprowadzały cię do szaleństwa, ale kiedy już zdjąłeś z nich wierzchnie odzienie, okazywało się, że te sutki były wszystkim, czym dziewczyny mogły się pochwalić. Przypominały małe krótkie wałeczki wystające z szuflady biurka, za które się ją wyciągało.
„Aby było co wziąć do ręki. Więcej to już zwykłe marnotrawstwo” – twierdził zawsze jego kumpel z college’u, z którym mieszkał w jednym pokoju, ale Tom uważał, że tamten zna się na babkach jak kura na pieprzu.
Tak, ta dziewczyna była diablo atrakcyjna – naprawdę, z tym cudownym, ponętnym ciałem i kaskadą opadających na plecy rudych włosów. Ale była miękka… w jej wnętrzu kryła się jakaś słabość.
To tak, jakby wysyłała sygnały radiowe, które tylko on umiał odebrać. Świadczyły o tym pewne oczywiste fakty – dużo paliła (choć prawie ją z tego wyleczył) oraz niemal nigdy nie spoglądała w oczy ludziom, którzy do niej mówili, popatrywała na nich tylko od czasu do czasu, a potem odwracała wzrok, mrugając nerwowo; przemawiał za tym jej nawyk zacierania