To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 40
– Zastanawiam się, czy reszta też ma żony i mężów, którzy nieoczekiwanie zdają sobie sprawę, jak mało wiedzą na ich temat. Przypuszczam, że tak.
– Billy, wiem, że cię kocham – powiedziała. – I to mi wystarczało przez jedenaście lat.
– Tak. – Uśmiechnął się do niej; uśmiech był słodki, zmęczony i przepełniony niepokojem.
– Proszę, powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi.
Spojrzała na niego swymi cudownymi szarymi oczyma, siedząc w fotelu wynajętego przez nich domku, z podkurczonymi nogami owiniętymi skrajem koszuli nocnej – kobieta, którą kiedyś kochał, poślubił i nadal darzył miłością. Próbował spojrzeć jej oczami, aby zorientować się, co mogła wiedzieć. Próbował zobaczyć to jako opowieść. Mógł, ale wiedział, że nigdy nie udałoby mu się tego sprzedać.
Oto on, biedny chłopak z Maine, który jedzie na uniwersytet na stypendium. Przez całe życie chciał zostać pisarzem, ale kiedy zapisuje się na warsztaty pisarskie, znajduje się w sytuacji człowieka zagubionego, bez kompasu, w jakimś dziwnym i przerażającym kraju. Jest tam facet, który chce być Updikiem. Inny ma zamiar zmienić się w nowoangielską wersję Faulknera, tyle że chce pisać powieści o ponurym życiu biedoty białym wierszem. Jest tam dziewczyna, która podziwia Joyce Carol Oates, ale czuje, że ponieważ Oates wychowywała się w społeczeństwie przeżartym seksem, to „jest ona radioaktywna w sensie literackim”. Dziewczyna mówi: „Oates nie może być czysta”. Ona będzie czystsza. Jest tu niski gruby student, który nie może – albo nie chce – wydać z siebie czegoś więcej niż ciche pomrukiwanie. Ten typ ma na swoim koncie sztukę, w której występuje dziewięć osób. Każda z nich mówi tylko jedno słowo. Aktorzy z wolna dochodzą, że gdy połączyć te słowa w zdanie, będzie ono brzmiało następująco: „Wojna jest narzędziem zepsutych, przeżartych seksem, bezwzględnych handlarzy śmiercią”.
Sztuka tego chłopaka uzyskuje najwyższą ocenę od faceta, który prowadzi Eh-141 (Seminarium Twórczego Pisarstwa). Wydawnictwo Uniwersyteckie wydało jego cztery zbiorki wierszy i prace dotyczące prowadzonych przezeń wykładów. Facet pali trawkę i nosi medalion z pacyfą. Sztuka grubego mamroczącego typa zostaje wystawiona przez studencki teatr podczas protestów antywojennych w marcu 1970 roku i staje się powodem zamknięcia kampusu. Instruktor gra jedną z ról.
W tym czasie Bill Denbrough pisze kryminał (z zagadką morderstwa w zamkniętym pokoju), trzy opowiadania science fiction i parę horrorów nawiązujących do dzieł i stylów E.A. Poego, H.P. Lovercrafta i R. Mathesona, a w późniejszych latach powie, że te opowiadania przypominają karawan z połowy XIX wieku, tylko pomalowany czerwoną fluorescencyjną farbą i zaopatrzony w potężny silnik odrzutowy.
Za jedno z opowiadań otrzymuje czwórkę.
„To jest lepsze – pisze instruktor na pierwszej stronie. – W kontrataku Obcych widzimy błędne koło, typowy przypadek, w którym przemoc rodzi przemoc; mnie najbardziej przypadł do gustu „igłonosy” statek kosmiczny jako symbol socjoseksualnego najazdu. Pomimo że pozostawia pewnego rodzaju niesmak i uczucie niepokoju, jest to dość ciekawa praca”.
Za resztę nie dostaje więcej niż trójki.
Wreszcie któregoś dnia, po trwającej około siedemdziesięciu minut dyskusji na temat wykonanej przez bladą, młodą kobietę winiety przedstawiającej krowę przyglądającą się porzuconej na pustym polu maszynie (mogła to być scena rozgrywająca się w świecie po wojnie jądrowej, ale niekoniecznie), wstaje z krzesła. Ta blada dziewczyna o ziemistej cerze, która pali jednego winstona po drugim i od czasu do czasu drapie paznokciami pryszcze na skroniach, twierdzi, że jej winieta to socjopolityczna deklaracja w stylu wczesnego Orwella. Większość grupy – oraz instruktor – zgadza się z jej słowami, mimo to dyskusja trwa nadal.
Kiedy Bill wstaje, oczy wszystkich kierują się w jego stronę. Jest wysoki i zwraca uwagę. Powoli, artykułując słowa, bez zacinania się (nie jąkał się od ponad pięciu lat) mówi:
– W ogóle tego nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. Czemu opowieść musi mieć podłoże socjo… jakieś tam. Polityka… kultura… historia… czyż nie są one naturalnymi składnikami każdej opowieści, jeżeli tylko zostanie ona należycie przedstawiona?… Chodzi mi o to…
Rozgląda się wokoło, widzi wrogość w ich oczach i zdaje sobie sprawę, że oni traktują jego wypowiedź jako jawny atak. Być może nawet mają rację. Być może, mówi sobie w duchu, biorą go właśnie za przeżartego seksem, skorumpowanego handlarza śmiercią.
– Chodzi mi o to… czy… czy wszyscy nie moglibyście pozwolić, aby opowieść była zwyczajną opowieścią?
Nikt nie odpowiada. Cisza się przedłuża. A on stoi tam, wodząc wzrokiem od jednej pary zimnych oczu do drugiej. Dziewczyna o bladej twarzy wydmuchuje dym i gasi papierosa w popielniczce, którą przyniosła z sobą w plecaku.
W końcu instruktor mówi łagodnie, jak do strojącego fochy, nieznośnego dziecka:
– Czy wydaje ci się, że William Faulkner po prostu snuł opowieści? Czy wydaje ci się, że Szekspir pisał dla zarobku? No dalej, Bill. Powiedz nam, co o tym myślisz.
– Myślę, że jest to dość bliskie prawdy – odpowiada Bill po dłuższej chwili szczerego zastanowienia i dostrzega w ich oczach nieskrywany gniew i pogardę.
– Wydaje mi się – mówi instruktor, bawiąc się piórem i patrząc spod półprzymkniętych powiek na Billa – że musisz się jeszcze wiele nauczyć.
Z końca sali dobiegają oklaski. Bill wychodzi… ale wraca w następnym tygodniu, zdecydowany skończyć kurs. W tym czasie pisze opowiadanie Mrok – opowieść o małym chłopcu, który odkrywa, że w piwnicy jego domu mieszka potwór. Chłopiec walczy z nim i ostatecznie go uśmierca. Pisanie tego opowiadania wprawia Billa w stan swego rodzaju świętej egzaltacji – tak jakby to dzieło przepływało przez niego, zamiast wychodzić spod jego pióra. W pewnym momencie odkłada pióro i wystawia rozgrzaną i bolącą dłoń na grudniowy mróz, gdzie pod wpływem nagłej zmiany temperatury ręka zdaje się buchać dymem. Krąży tam i z powrotem, a jego zielone buty skrzypią na śniegu jak zawiasy, które wymagają naoliwienia. Wydaje mu się, że jego głowa pęcznieje od wypełniającej ją opowieści. Sposób, w jaki domaga się ona wydostania na zewnątrz, jest w pewnym sensie przerażający.
Czuje, że jeśli nie będzie pisał dostatecznie szybko, opowieść, która nie może się już doczekać przelania na papier, wypłynie z jego czaszki przez oczodoły po uprzednim wybiciu z nich gałek ocznych.
– To będzie rewelacja – mówi do mroźnego, chłoszczącego wiatru i zaczyna się cicho śmiać.
Zdaje sobie sprawę, że w końcu udało mu się odkryć, jak ma to robić – po dziesięciu latach prób odnalazł w końcu włącznik olbrzymiego wymarłego buldożera, zajmującego sporo miejsca wewnątrz jego czaszki. Maszyna została włączona. I nabiera tempa. Przyspiesza coraz bardziej. W tej wielkiej maszynie nie ma nic pięknego. Nie została stworzona, aby zawozić nią śliczne dziewczyny na przyjęcia czy bale szkolne. Nie stanowi symbolu statusu społecznego. Oznacza interes. I może zmiażdżyć wszystko, co napotka na swojej drodze. Nawet jego