Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ciężkie czasy na te czasy - Чарльз Диккенс страница 4
Nie dowodzi to, aby Gradgrindzięta miały jakiekolwiek pojęcie o samej nazwie czy własnościach Olbrzyma. Broń Fakcie! Ja zaś używam tego wyrazu po to, aby opisać czarnoksiężnika w zamczysku nauki – z Bóg wie ilu głowami, przyprawionymi do jednej czaszki – trzymającego wiek dziecięcy w niewoli i ciągnącego go za włosięta do ponurej statystycznej pieczary. Ani jedno Gradgrindziątko nie dostrzegało na księżycu postaci ludzkiej z widłami, bo nim jeszcze zaczęło dobrze mówić, wiedziało wszystko o księżycu. Żadne Gradgrindziątko nie nauczyło się nigdy wesołej piosenki:
Mrugnij, gwiazdko, błyśnij jeszcze, Marzę, kocham ciebie, pieszczę...
I żadne nie wiedziało nic o cudowności gwiaździstej, bo każde już w piątym roku życia rozważało problemy W i e l k i e j N i e d ź w i e d z i c y niby sam profesor Owen i kierowało W i e l k i m W o z e m jak konduktor maszyną pociągową. I żadne z nich nie przypuszczało, by spostrzeżona na łące krowa mogła być ową sławną krową z zakrzywionymi rogami:
Co rzuciła psa do góry,
Który rozdarł kotkę chciwą,
Która zjadła wszystkie szczury,
Co pożarły słód na piwo...
albo ową jeszcze sławniejszą krową, która połknęła Tomcia Palucha, bo żadne nie słyszało o tych sławach ludowych i dziecięcych, a każde od razu poznało się z krową jako z czworonożnym, trawożernym, przeżuwającym i posiadającym kilka żołądków zwierzęciem.
Ku swemu domowemu faktowi, który zwal się Kamiennym Pawilonem, Gradgrind skierował kroki. Wycofał się w zasadzie z hurtowego handlu żelazem, jeszcze nim wybudował Kamienny Pawilon, a obecnie bacznie szukał odpowiedniej sposobności, aby stać się arytmetyczną cyfrą w Parlamencie. Kamienny Pawilon wznosił się na trzęsawisku, o milę lub dwie od wielkiego miasta, zwanego Coketown w ostatnim wiarogodnym przewodniku dla podróżnych. Kamienny Pawilon był regularnym rysem na obliczu okolicy. Cień żaden nie osłaniał ani nie mroczył tego niezbitego faktu na widowni. Był to wielki, kwadratowy dom z wystającym daleko krużgankiem ochmurzającym główne okna, jak wzdęte czoło właściciela trzymało w zamroczu jego oczy. Wymiarkowany, wyrachowany, zważony i wypróbowany dom. Sześć okien z tej strony drzwi – sześć z drugiej ich strony; suma: dwanaście okien w przednim skrzydle, dwanaście w tylnym, dwadzieścia cztery umieszczonych w bocznych dwóch skrzydłach domu – a wszystkiego czterdzieści i osiem okien.
Łąka, ogród, młode aleje, wszystko poliniowane równo jak księga rejestrowa. Gaz i wentylatory, kanały osuszające i rezerwuar na wodę – wszystko najlepszego gatunku. Żelazne listwy i belki, ogniotrwałość od szczytu do fundamentów, mechaniczne windy dla służących, ich szczotek i mioteł – wszystko czego dusza zapragnie.
Wszystko? Zapewne. Gradgrindzięta posiadały gabinety wszystkich naukowych rodzajów: konchologiczny, metalurgiczny, mineralogiczny. Wszystkie próbki ułożone były w równych rzędach i opatrzone nalepkami, a kamienie i rudy wyglądały, jakby je od skał macierzystych odłupały przyrządy równie twarde jak własne ich nazwania. Jeżeli małe żarłoczne Gradgrindziątka pragnęły czego więcej, to widocznie były nienasycone.
Ojciec ich tymczasem kroczył w nastroju pełnym nadziei i zadowolenia. Był on czułym ojcem na swój sposób, ale zapewne dałby był o sobie definicję – gdyby tak jak Cesia Jupe był o definicję badany – że jest: "wysoce praktycznym ojcem." W tym wyrażeniu "wysoce praktyczny" lubowała się duma jego; było ono uważane za specjalnie stosowną dlań nazwę. Na każdym publicznym zgromadzeniu Coketownczyków, nie bacząc na cel tego zgromadzenia, zawsze jakiś Coketownczyk znalazł okazję do wzmianki o swym w y s o c e p r a k t y c z n y m przyjacielu, Tomaszu Gradgrind. Miłą była taka wzmianka wysoce praktycznemu przyjacielowi. Wiedział, że mu się to należy; ale z przyjemnością należność swą odbierał.
Kiedy wyszedł za granicę ziem miejskich, na grunt neutralny, o uszy jego obiły się dźwięki muzyki. Wrzask i bębnienie muzykantów należących do trupy cyrkowych jeźdźców, którzy założyli swoją tam siedzibę, brzmiały w najlepsze. Chorągiew, wywieszona na szczycie budynku, głosiła światu, że tu jest trupa jeźdźców Sleary'ego, który uprasza publiczność o łaskawe względy. Sam Sleary stał przy szkatułce i odbierał opłatę za wejście. Panna Józefina Sleary, według ogłoszenia na długim i wąskim afiszu miała rozpocząć widowisko tyrolskim, pełnym gracji, kwiecistym tańcem na koniu – wśród innych, zawsze jednak ściśle moralnych przedstawień, które trzeba było widzieć, aby w nie uwierzyć. S i n i o r J u p e tego wieczoru miał pokazać wyższą szkołę sztuk uczonego i zadziwiającego psa, zwanego Wesołołapy, a sam okazać niesłychaną siłę rzucając bez przerwy kule, ważące razem 75 cetnarów, tak że ciągły ich lot przedstawia jakoby kaskadę płynącą żelazem. Sztuka ta, olbrzymio- atletycznoakrobatyczna, nigdzie ani w tym, ani w innych państwach nie widziana, zdobyła już sobie szalone oklaski publiczności i dziś niezawodnie wykonaną będzie. Tenże sinior Jupe będzie miał honor bawić publiczność, przyprawiając sztuki swych kolegów prawdziwie szekspirowskimi żarcikami i dowcipami. Na zakończenie zaś widowiska ukaże się w ulubionej swej roli w hippo-farsie pod tytułem Podróż krawca do Brentfordu.
Tomasz Gradgrind nie zwróciłby, oczywiście, uwagi na tak płaskie rzeczy, lecz minąłby je, jako człek praktyczny, albo odmachując chustką te brzęczące owady od swych myśli, albo odsyłając je w duchu do domu poprawy. Ale zakręt drogi przyprowadził go ku tylnej części cyrkowej szopy, a tam była gromadka rozlicznych dzieci w rozlicznych pozycjach, ułatwiających im zaglądanie przez szpary do wnętrza przesławnego cyrku.
Ten widok zatrzymał Gradgrinda.
– No, proszę, te włóczęgi – rzekł do siebie – odciągają tłum młody od mej szkoły wzorowej.
Ponieważ między nim a młodym tłumem znajdowała się przestrzeń zdeptanej trawy i śmiecia, wyjął szkiełko z kieszeni kamizelki, aby przekonać się z jego pomocą, czy nie wynajdzie tam jakiego znajomego dzieciaka, które mógłby przepędzić. I przedstawiło mu się zjawisko nie do uwierzenia, ale doskonale widoczne: jego metalurgiczna Ludwika, zaglądająca gorliwie przez szparę między deskami ściany, i jego własny matematyczny Tomek, leżący prawie na ziemi, aby dojrzeć choć kopyto konia, na którym odbywał się ów tyrolski taniec z kwiatami. Oniemiały ze zdumienia Gradgrind zbliżył się do miejsca, na którym jego własna krew tak się poniżyła, i chwytając za ramiona swoje błędne dzieci zawołał:
– Tomaszu! Ludwiko!
I on, i ona zerwali się, zaczerwienili i zmieszali – lecz Ludwika śmielej patrzała na ojca.
Tomasz unikał jego wzroku i dał się machinalnie prowadzić do domu.
– W imię wyobraźni, próżniactwa i głupoty – rzekł Gradgrind prowadząc ich za ręce – co tu robicie?
– Chcieliśmy zobaczyć, co się tam pokazuje – odparła krótko Ludwika.
– Co tam się pokazuje?
– Tak, ojcze.
I chłopiec, i dziewczę mieli miny zakostniałej jakiejś nudy – osobliwie Ludwika. Ale z oschłej jej twarzyczki błyskało światło nie mające co oświecać; iskrzył się ogień nie mający co ogrzewać; widniała wyobraźnia jakimś cudem nie zamarła i ożywiająca jej rysy. Ożywienie