Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ciężkie czasy na te czasy - Чарльз Диккенс страница 5
– Tomaszu! Chociaż fakt bije w oczy, trudno mi uwierzyć, że ty, z twą edukacją i ukształceniem, mogłeś zaprowadzić siostrę na takie widowisko?
– To ja jego poprowadziłam – rzekła prędko Ludwika. – Prosiłam go, aby ze mną poszedł.
– Przykro mi to słyszeć. Bardzo mi przykro, istotnie. Tomasz przez to nie lepszy, a ty. Ludwiko,jeszcze bardziej jesteś winną.
Spojrzała na ojca znowu, ale łzy nie było w jej oczach.
– Ty, Tomaszu, i ty Ludwiko, gdy wam sfery nauki otworem stoją! Tomasz i ty – oboje, można powiedzieć, napełnieni faktami! Tomasz i ty – nałożeni do ścisłości matematycznej!
Tomasz i ty – tu!...- krzyknął pan Gradgrind – w tym sromotnym położeniu? Nie mogę przyjść do siebie ze zdziwienia!
– Bardzo byłam znużona, ojcze! Już od dawna znużona jestem – rzekła Ludwika.
– Znużona? Czymże?- zapytał zdumiony ojciec.
– Nie wiem czym. Zapewne wszystkim.
– Ani słowa więcej – odparł pan Gradgrind. – Dziecinnisz się. Nic nie chcę już o tym słyszeć.
Zamilkł i już nie przemówił przez cały czas, użyty na przejście pół mili drogi. Raptem zawołał:
– Co powiedzieliby najlepsi twoi przyjaciele. Ludwiko? Czy nie przywiązujesz żadnej wagi do ich dobrej opinii o tobie? Co powiedziałby pan Bounderby? Jak ci się zdaje?
Na to nazwisko córka ukradkiem rzuciła na ojca spojrzenie badawcze i przenikliwe. Gradgrind nie zauważył tego, gdyż, zanim spojrzał na nią, już oczy spuściła.
– Co? – powtórzył wnet. – Co powiedziałby pan Bounderby?
I przez całą drogę do Kamiennego Pawilonu, prowadząc, mocno oburzony, delikwentów swoich, powtarzał co chwil kilka:
– Co powiedziałby pan Bounderby?
Jak gdyby pan Bounderby był starą, wścibską plotkarką.
ROZDZIAŁ IV. PAN BOUNDERBY
ROZDZIAŁ IV
PAN BOUNDERBY
Nie będąc starą, wścibską plotkarką – kimże był pan Bounderby? Pan Bounderby był przyjacielem od serca pana Gradgrinda, tak bliskim, jak człek doskonale obrany z uczucia może być zbliżony do drugiego, pokrewnego mu duchem. Pan Bounderby był właśnie tak panu Gradgrindowi bliskim albo – jeśli czytelnicy wolą – tak dalekim od niego.
Człowiek bogaty, bankier, kupiec, fabrykant – wszystko, co chcecie; wysoki, krzykliwy, z oczami wytrzeszczonymi, z metalicznym śmiechem; człek z grubego materiału, użytego w niepomiernej ilości dla utworzenia takiej masy; człek ze wzdętą głową, z wypukłym czołem, z naprężonymi żyłami na skroniach i z naciągniętą skórą na twarzy, która, zdawało się nie pozwala mu zamknąć oczu i wciąż unosi jego brwi. Charakterystycznym rysem postaci jego była nadętość: wydawał się balonem gotowym do lotu. Człek, który bez ustanku przechwalał się, iż wszystko sam sobie zawdzięcza. Człowiek, który zawsze głosił, głosem podobnym do ryku trąby, o swej dawnej ciemności i dawnej swojej nędzy. Człek, który był bańką wzdętą – fałszywej pokory i samochwalstwa.
O rok lub dwa lata młodszy od swego ściśle praktycznego przyjaciela, pan Bounderby wyglądał na starszego. Jego czterdzieści siedem do ośmiu lat mogły siedem lub osiem przydać sobie jeszcze i nikogo by to nie zdziwiło. Niewiele miał włosów – wyssało mu je zapewne jego gadulstwo – a i te, co zostały nieporządnie sterczały w różne strony, jakby rozdmuchiwane jego samochwalstwa wichrem.
W posępnej bawialni Kamiennego Pawilonu, stojąc na dywaniku przed kominkiem i grzejąc się u ognia, pan Bounderby dzielił się swymi spostrzeżeniami z panią Gradgrind a to z powodu rocznicy własnych urodzin. Stał przed ogniem, raz dlatego, że to był wiosenny, zimny wieczór, choć jeszcze słońce świeciło; po drugie dlatego, że atmosfera Kamiennego Pawilonu wiecznie była przesiąknięta wonią wilgotnego wapna; i na koniec dlatego, że taka pozycja pozwalała mu panować nad panią Gradgrind.
– Nie miałem trzewików, a pończoch nawet z nazwy nie znałem. Dni spędzałem w rowie, noc – w chlewie. Tak przepędziłem dziesiątą rocznicę moich urodzin. Rów był mi dobrym znajomym – urodziłem się w nim.
Pani Gradgrind – maleńka, chuda, blada, z czerwonymi powiekami zakutana w szale – przechodziła wszystko, co się mieści w ludzkich pojęciach o słabości cielesnej i dusznej. Ciągle zażywała mikstury nie dające już żadnych skutków. Ile razy zdarzyło się jej objawić symptomata powrotu do życia, tyle razy zostawała rażona jakimś ciężkim faktem, uderzającym w nią nieuchronnie.
Pani Gradgrind wyraziła nadzieję, że ten rów był suchy.
– Suchy? Istna kałuża! Wody było w nim na stopę – rzekł pan Bounderby.
– To dość, aby się niemowlę przeziębiło – zauważyła pani Gradgrind.
– Przeziębiło się? Urodziłem się z zapaleniem płuc i, zdaje mi się, z zapaleniem wszystkiego, co w ciele ludzkim podpada tej chorobie – rzekł pan Bounderby. – Przez kilka lat byłem najnędzniejszą istotą na świecie: tak chorowity, że zawsze stękałem i piszczałem; a tak obdarty i plugawy od nieczystości, że pani nawet szczypcami kominkowymi nie zgodziłabyś się mnie dotknąć.
Pani Gradgrind spojrzała smutnie na szczypce, stojące przy kominku, uważając to w swym idiotyzmie za najwłaściwszą oznakę współczucia.
– Jakim sposobem wydarłem się z tego położenia, sam nie wiem – rzekł pan Bounderby. – Musiałem być energiczny. Byłem energicznym i w późniejszych latach, więc sądzę, że i wtedy już miałem tę własność. Ot, jak tu stoję, moja pani, niczym i nikomu nie jestem obowiązany za to, że tu stać mogę – tylko samemu sobie.
– Pani Gradgrind tęskną i pokorną zrobiła uwagę że, być może, matka pana Bounderby...
– Moja matka?- przerwał pan Bounderby. – Moja matka mnie rzuciła!
Pani Gradgrind zbałwaniała jak zwykle, zwinęła się w sobie i umilkła.
– Moja matka porzuciła mnie na ręce mej babki – rzekł Bounderby – i o ile sobie przypomnieć mogę, babka była najniegodziwszą kobietą na świecie; gdy przypadkiem dostała mi się para trzewików, ściągała je ze mnie i przepijała niechybnie. Nie zapomnę, jak owa miła babka z rana, nie wstając z łóżka, wypijała po czternaście kieliszków wódki przed śniadaniem.
Pani Gradgrind, słabo uśmiechnięta, nie dając innego znaku życia, podobna była jak zwykle do malutkiej kobietki, blado wymalowanej na transparencie nie dość oświetlonym od tyłu.
– Babka założyła