Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ciężkie czasy na te czasy - Чарльз Диккенс страница 6
– Przeznaczone mi było przejść przez to wszystko; tak sądzę, pani moja. Czy było koniecznością przechodzić przez to, czy nie, przeszedłem jednak. Przeszedłem, chociaż nikt nie wyciągnął do mnie ręki pomocnej. Włóczęga-ulicznik, włóczęga-chłopak do wszystkiego, parobek, stróż domu, odźwierny, kancelista, główny komisant, mały wspólnik handlu – Jozjasz Bounderby z Coketown – takie były moje przejścia aż do punktu kulminacyjnego. Jozjasz Bounderby z Coketown nauczył się czytać z szyldów sklepowych, moja pani, i nauczył się rozpoznawać godziny na cyferblacie, badając zegar wieży kościoła Saint Giles's w Londynie, pod kierunkiem opijusa, kaleki, znanego ulicznego złodzieja i niepoprawnego włóczęgi.
Proszę teraz mówić Jozjaszowi Bounderby z Coketown o waszych szkołach elementarnych i o waszych szkołach-modelach, i o waszych szkołach obwodowych, a Jozjasz Bounderby z Coketown wyzna szczerze i otwarcie, że nie miał sposobności z nich korzystać. Ale czy owe szkoły dają nam ludzi z tęgimi głowami? Wychowanie, które ja przeszedłem, wiem – nie każdemu wyjdzie na zdrowie, ale cóż robić? Wychowanie to było takie, nie inne. I można zmusić Jozjasza Bounderby, aby przełknął wrzącą oliwę, ale nikt i nic go nie zmusi, by ukrywał fakty swego życia.
Cały spocony, gdy doszedł do szczytów samochwalstwa, Jozjasz Bounderby zamilkł na chwilę. Zamilkł właśnie, gdy jego wysoce praktyczny przyjaciel w towarzystwie dwojga winowajców wchodził do bawialni. Wysoce praktyczny przyjaciel spostrzegłszy gościa zatrzymał się i rzucił na Ludwikę pełne wyrzutu spojrzenie, mówiące wyraźnie: "Patrz, oto twój Bounderby!" – No! – zawołał pan Bounderby – o co idzie? Dlaczego młody Tomasz tak chmurnie wygląda?
Wymówił imię Tomasza, ale patrzył na Ludwikę.
– My przez szczelinę chcieliśmy cyrk oglądać – rzekła śmiało Ludwika nie podnosząc oczu – ojciec nas tam zastał.
– Tak, pani – rzekł małżonek z powagą. – Prędzej mogłem spodziewać się, że złapię dzieci moje na czytaniu poezji.
– O Boże! – płaczliwie zawołała pani Gradgrind. – Jak mogliście, Ludwiko i Tomaszu?...
Zdumiewam się i oświadczam, żeście doprowadzili mnie do żalu, iż posiadam dzieci. Chciałoby mi się powiedzieć nawet, że wolałabym nie mieć dzieci. Cóż by z wami stało się wtedy, rada bym wiedzieć?
Pan Gradgring nie wydawał się mocno zadowolony tak przekonywającą uwagą małżonki: czoło mu się nachmurzyło niecierpliwie.
– Czyżeście nie mogli, podczas gdym cierpiała ból głowy, pójść do waszego pokoju i przeglądać konchy i minerały, i wszelkie inne rzeczy, których macie tak dużo, zamiast biegać do cyrku? – rzekła pani Gradgrind. – Wiecie tak dobrze, jak i ja sama, że dzieci nie mają nauczycieli cyrkowych ani gabinetów cyrkowych, ani nie słuchają lekcji o cyrkach. Cóż więc chcecie wiedzieć o cyrku? Sądzę; że i bez cyrku macie dość roboty, jeśli roboty wam potrzeba.
W obecnym stanie mej głowy nie mogę sobie przypomnieć i połowy nazw tych faktów, którymi należałoby wam zająć się jeszcze.
– W tym właśnie bieda – odrzekła rozdąsana Ludwika.
– Nie mów: w tym właśnie bieda, bo tak mówić nie powinnaś – rzekła pani Gradgrind. – Ruszaj do swego pokoju i zajmij się jakąkolwiek "logią".
Pani Gradgrind nie była osobą uczoną, toteż zwykle napędzała dzieci do nauki takim ogólnikiem, zostawiając im samym wybór przedmiotu, jaki doprząc miały do wyrazu "logia'. Istotnie, wiedza pani Gradgrind o faktach szwankowała wielce, ale Gradgrind, podnosząc ową damę do godności swej małżonki, był powodowany podwójnym względem. P r i m o posag jej wyrażał się wcale pokaźną cyfrą; s e c u n d o nie było w niej żadnej zgoła niedorzeczności.
Niedorzecznością nazywał on wyobraźnię. I rzeczywiście natura pani Gradgrind tak była wolna od podobnie zdrożnej mieszaniny, jak tylko nią może być natura, która nie doszła jeszcze do absolutnego idiotyzmu. Dość było tej zanudzonej damie znaleźć się samą w towarzystwie swego męża i pana Bounderby, aby zbałwanieć na nowo, choć nie zwalał się na nią żaden fakt. Gdy tak zamarła, żaden z tych panów nie zwracał już na nią uwagi.
– Bounderby – rzekł Gradgrind przysuwając krzesło do kominka – tak zawsze byłeś troskliwym o moją dziatwę, osobliwie o Ludwikę, że nie myślę skrywać przed tobą, jak wielce jestem zdumiony dzisiejszym wydarzeniem. Systematycznie poświęcałem siebie – jak ci wiadomo – dla wykształcenia rozsądku mej rodziny. Rozsądek – wiadomo ci również – jest jedynym czynnikiem, na którym wychowanie wspierać się powinno. A jednakże zdawałoby się z dzisiejszego niespodziewanego, choć w istocie niewiele znaczącego wydarzenia, że w umysł Tomasza i Ludwiki zakradło się coś, co jest – albo raczej co nie jest... nie wiem już, jak się mam wyrazić – co nigdy nie było w programie wykładu edukacyjnego i w czym ich rozsądek udziału nigdy nie miał, ani o czym świadomości nie posiadał.
– Zapewne, nie jest to rzeczą rozsądku ciekawić się motłochem włóczęgów czy zajmować się nim – odpowiedział Bounderby. – Gdy byłem sam włóczęgą, nikt z ciekawością na mnie nie spoglądał. Wiem to bardzo dobrze.
– Teraz następuje pytanie – rzekł wysoce praktyczny ojciec – jakie jest źródło tej tak poniżającej ciekawości?
– Powiem ci jej źródło: próżniacza wyobraźnia.
– Spodziewam się, że tak nie jest! – zawołał wysoce praktyczny ojciec. – Jednak przyznaję, że ta obawa przeszła mi przez myśl w drodze do domu.
– Próżniacza wyobraźnia, Gradgrind – powtórzył Bounderby. – Rzecz obmierzła dla każdego, ale przeklęta dla dzieweczki takiej, jak Ludwika. Przepraszam panią Gradgrind za wyrażenia przykre, ale pani wiesz, że nie staram się uchodzić za wyrafinowanego człowieka. Kto czeka ode mnie wytworności, bardzo grubo omylić się może. Nie odebrałem wytwornego wychowania.
– Być może – prawił pan Gradgrind pakując ręce w kieszenie a wzrok lochowy w ogień pałający na kominku – być może, że jaki nauczyciel, jaki sługa podsunął im myśl tak haniebną?
Być może, że Tomasz lub Ludwika przeczytali co o tym? Być może, że na przekór czujności, jaki głupi romans lub powieść znalazły się w domu naszym? Bo jest to zdumiewającą, niepodobną do prawdy rzeczą, spotkać podobną ciekawość w umysłach od kołyski kształconych według miary i wagi.
– Ale pozwól – zawołał Bounderby, który cały ten czas stał jak pierwej u ogniska i strzelał swoją wybuchową pokorą nawet w umeblowanie bawialni – wszakże masz jedno dziecię z tych włóczęgów w twojej szkole?
– Cecylia Jupe z nazwiska – dodał pan Gradgrind patrząc, jakby rażony światłem, na swego przyjaciela.
– Ale pozwól jeszcze – zawołał Bounderby. – Jakże to ona dostała się do szkoły?
– Rzecz w tym, że ja sam dopiero dziś zobaczyłem tę dzieweczkę.