Idiota. Федор Достоевский

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Idiota - Федор Достоевский страница 19

Idiota - Федор Достоевский

Скачать книгу

A szkoda, książę, że pan nie widział kary śmierci, bo zapytałabym pana o coś.

      – Widziałem karę śmierci – odparł książę.

      – Widział pan? – krzyknęła Agłaja. – Przecież powinnam się domyśleć. To stawia kropkę nad i. Jeżeli pan widział, to jak pan może mówić, że przez cały ten czas pan był szczęśliwy? No co, nie mam racji?

      – Czyżby w pańskiej wsi wykonywano wyroki śmierci? – spytała Adelajda.

      – Nie, widziałem w Lyonie, dokąd mnie zabrał Schneider. Trafiłem na egzekucję od razu po wjeździe do miasta.

      – I co, podobało się? Bardzo pożyteczne i pouczające? – dopytywała się Agłaja.

      – W ogóle mi się nie podobało. Chorowałem nawet potem trochę. Ale przyznaję się, że w chwili samej egzekucji stałem jak wryty i nie mogłem oderwać oczu.

      – Ja też bym nie mogła oderwać oczu – powiedziała Agłaja.

      – Tam bardzo nie lubią, kiedy kobiety przychodzą na egzekucje i  nawet piszą potem o nich w gazetach.

      – A zatem, jeśli uważają, że to nie jest sprawa kobiet, to chcą tym samym powiedzieć, że to rzecz mężczyzn. Ładne usprawiedliwienie. Gratuluję logiki. Pan oczywiście też tak myśli?

      – Niech pan opowie o karze śmierci – przerwała Adelajda.

      – Teraz wolałbym nie… – zmieszał się i jakby zasmucił książę.

      – Szkoda się panu z nami podzielić – ubodła go Agłaja.

      – Nie, nie to. Po prostu dopiero co o tym opowiadałem.

      – Komu?

      – Kamerdynerowi państwa, kiedy czekałem na generała…

      – Jakiemu kamerdynerowi? – rozległo się ze wszystkich stron.

      – Temu z przedpokoju, takiemu szpakowatemu, z trochę czerwoną twarzą. Czekałem w przedpokoju na Iwana Fiodorowicza.

      – To dziwne – rzekła generałowa.

      – Książę jest demokratą – ucięła Agłaja – no, jeśli pan opowiedział Aleksejowi, to nam pan tym bardziej nie może odmówić.

      – Chcę to koniecznie usłyszeć – powtórzyła Adelajda.

      – A wie pani, przed chwilą – zwrócił się książę do Adelajdy, ponownie nieco się ożywiając (przychodziło mu to, jak się zdawało, bardzo łatwo i bez skrępowania) – pomyślałem o tym, gdy mnie pani pytała o temat do obrazu. Chciałem pani podsunąć temat: twarz skazańca na minutę przed uderzeniem gilotyny, kiedy jeszcze stoi na szafocie i za chwilę zostanie położony na desce.

      – Jak to twarz? Samą twarz? – pytała Agłaja. – Dziwny temat. Co za obraz z tego wyjdzie?

      – Ależ dlaczego nie? – z entuzjazmem nalegał książę. – Widziałem jeden taki obraz niedawno w Bazylei; tak bym chciał o nim opowiedzieć… Kiedyś opowiem… zrobił na mnie ogromne wrażenie.

      – O obrazie opowie pan później, koniecznie – rzekła Adelajda. – A teraz niech mi pan wytłumaczy, jak przemienić w obraz tę scenę egzekucji? Czy pan może opisać, jak pan sobie to wyobraża? Jak tę twarz namalować? Tak po prostu pojedynczą twarz? Jaka ona ma być?

      – To będzie twarz skazańca dokładnie na minutę przed śmiercią – rozpoczął książę z pełną gotowością, natychmiast dając się wciągnąć wspomnieniom i zapominając o całym świecie – dokładnie w chwili, kiedy wszedł po schodkach na szafot. Spojrzał wtedy w moją stronę i kiedy zobaczyłem jego twarz, wszystko zrozumiałem… zresztą, przecież tego się nie da opowiedzieć! Ja bym tak strasznie, strasznie chciał, żeby pani albo ktokolwiek inny to namalował. Lepiej, żeby to była pani! Ja już wtedy pomyślałem, że to będzie potrzebny, pożyteczny obraz. Wie pani, trzeba na nim pokazać wszystko, co działo się z tym człowiekiem wcześniej, do egzekucji; ten skazaniec żył w więzieniu i spodziewał się wyroku za jakiś tydzień; liczył jeszcze na zwykłe formalności, że jak zazwyczaj się przeciągną – że papier musi iść jeszcze do jakiegoś urzędu, do podpisu i dopiero po tygodniu go stamtąd wydobędą; a tutaj niespodziewanie, z niewiadomych przyczyn sprawę przyspieszono. O piątej rano spał. Był to koniec października, wtedy o piątej rano jest jeszcze zimno i ciemno. Po cichutku wszedł do niego prystaw więzienny ze strażnikami i ostrożnie dotknął jego ramienia. On podniósł się nieco na łokciu – zobaczył światło. „Co jest?” „Egzekucja o dziesiątej”. Był jeszcze w półśnie, nie uwierzył, zaczął się kłócić ze strażnikiem, że przecież ten papier będzie gotowy dopiero za tydzień. Ale gdy się całkiem ocknął, to zamilkł – tak mówili – a potem powiedział: „Mimo wszystko ciężko tak nagle…” – i znowu zamilkł; potem już nic nie chciał mówić. Panie wiedzą, co robi skazaniec przez następne trzy, cztery godziny: ksiądz, śniadanie, na którym podają wino, kawę i wołowinę (czy to nie kpina? Tylko pomyśleć, co za okrucieństwo; a przecież z drugiej strony ci ludzie robią to, na Boga, z czystego serca i są przekonani, że świadczą akt miłosierdzia); potem toaleta (wiedzą panie, na czym polega toaleta przestępcy?) i wreszcie wiozą go na szafot, przez całe miasto… wtedy też ci się chyba zdaje, że masz przed sobą nieskończenie wiele czasu. Sądzę, że on wtedy myślał po drodze tak: „Jeszcze daleko, mam jeszcze trzy ulice życia, przejadę tę i będzie następna, a za nią jeszcze tamta z piekarnią po prawej… gdzie tam jeszcze do piekarni!”. Wokół tłum, krzyk, hałas, tysiące twarzy, tysiące oczu i to wszystko trzeba znieść; ale najważniejsze, że trzeba znieść myśl: „Ich jest dziesięć tysięcy a zetną właśnie mnie, nie żadnego z nich”. Mówię to wszystko tak, jak sobie mniej więcej wyobrażam. Na szafot wchodzi się po schodkach, i tam, właśnie przed tymi schodkami on się nagle rozpłakał – a to był silny i mężny człowiek, mówili, że zatwardziały bandyta. Przez cały czas był przy nim ksiądz, jechał razem z nim na wózku; ale wątpię, czy tamten cokolwiek słyszał z tego, co ksiądz mu mówił. Zaczynał słuchać, ale co trzecie słowo już do niego nie docierało. Tak chyba właśnie było. Wreszcie zaczął powoli wchodzić po schodkach. Nogi miał związane, dlatego stawiał bardzo małe kroki. Ksiądz, pewnie mądry człowiek, zamilkł i tylko co chwilę podsuwał mu krzyż do pocałowania. Jeszcze na dole ten skazaniec był bardzo blady, a jak stanął na szafocie, to zrobił się nagle biały jak papier, dosłownie bielutki jak kartka papieru; na pewno miał coraz słabsze i zdrewniałe nogi i mdliło go – jakby go coś dusiło i łaskotało w gardle. Czy panie kiedyś coś takiego czuły, kiedy panie były przerażone, w najstraszniejszych chwilach? Gdy rozum nas jeszcze nie opuszcza, ale nie ma już nad nami najmniejszej władzy? Wydaje mi się, że w chwili nieuchronnej śmierci, na przykład kiedy na człowieka wali się nagle dom, nachodzi go taka nieodparta chęć, żeby zamknąć oczy i tylko czekać – niech będzie co ma być!.. I właśnie wtedy, kiedy go ta myśl nachodziła, ksiądz szybkim gestem, w milczeniu podsuwał mu krzyż pod same usta. Taki mały, srebrny, czteroramienny krzyż; i tak raz po razie, bardzo często. Jak tylko krzyż dotykał warg skazańca, otwierał na parę sekund oczy, jakby się ożywiał i nogi zaczynały iść. Krzyż całował chciwie, jakby się spieszył, żeby zebrać zapasy, na wszelki wypadek. Ale wątpię, czy doznawał wtedy jakichś przeżyć religijnych. I tak było do samego końca. Dziwne, że w tej ostatniej chwili ludzie tak rzadko mdleją; na odwrót, mózg wtedy intensywniej żyje i pracuje

Скачать книгу