Idiota. Федор Достоевский
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Idiota - Федор Достоевский страница 45
– Oczywiście przepędzono ją następnego dnia. To surowy dom.
– I pan do tego dopuścił?
– Pięknie! Czy więc miałem tam pójść i siebie obwinić? – zachichotał Ferdyszczenko, niemile zresztą zaskoczony tym, że jego opowieść wywarła tak nieprzyjemne wrażenie.
– Jakie to ohydne – krzyknęła Nastazja Filipowna.
– Ba! Pani chce usłyszeć od człowieka opowieść o jego najgorszym postępku i przy tym wymaga pani blasku! Najohydniejsze postępki są zawsze bardzo brudne. Zaraz nam to udowodni Iwan Pietrowicz. A mało to przypadków na świecie, co się wydają z wierzchu piękne i cnotliwe dlatego, że są w posiadaniu własnej karety? Mało to typów ma własne karety… nabyte różnymi sposobami…
Jednym słowem Ferdyszczenko nie wytrzymał i wpadł w taką złość, że zupełnie stracił nad sobą kontrolę i poczucie miary. Nawet twarz mu się wykrzywiła z wściekłości. Jak by nie było, oczekiwał zupełnie innej reakcji na swoją opowieść. Takie „chybienia” w złym tonie i „samochwalstwo szczególnego gatunku”, jak wyraził się Tocki, zdarzały się Ferdyszczence nader często i całkowicie leżały w jego charakterze.
Nastazja Filipowna aż drgnęła z gniewu i uważnie spojrzała na Ferdyszczenkę. Ten zląkł się jej spojrzenia i natychmiast umilkł, niemalże blednąc przy tym ze strachu. Czuł, że posunął się za daleko.
– Czy nie lepiej z tym skończyć – spytał obłudnie Afanasij Iwanowicz.
– Teraz moja kolej, ale skorzystam z przysługującej mi ulgi i nie będę opowiadać – zdecydowanym tonem rzekł Pticyn.
– Nie chce pan?
– Nie mogę, Nastazjo Filipowna. I w ogóle uważam takie petits jeux za niedopuszczalne.
– Zdaje się, że następny w kolejce jest generał – zwróciła się doń Nastazja Filipowna – jeśli i pan się wycofa, to w ślad za panem pójdą inni i wszystko nam się rozsypie. A mnie będzie żal, dlatego że chciałam na zakończenie opowiedzieć coś „z mojego własnego życia”, ale dopiero po panu i po Afanasiju Iwanowiczu, gdy panowie dodadzą mi odwagi – rzekła Nastazja Filipowna ze śmiechem.
– O, jeśli i pani obiecuje coś opowiedzieć – krzyknął z zapałem generał – to gotów jestem zrelacjonować choćby całe swoje życie; przyznaję się jednak, że czekając na swoją kolej, przygotowałem już historyjkę…
– I już sam wyraz twarzy waszej ekscelencji świadczy, ile doznań artystycznych dostarczyło panu jej ułożenie… – odważył się na uwagę jeszcze nieco zmieszany Ferdyszczenko, uśmiechając się przy tym jadowicie.
Nastazja Filipowna spojrzała przelotnie na generała i również uśmiechnęła się do siebie. Było jednak widoczne, że jej smutek i rozdrażnienie rosną z minuty na minutę. Afanasij Iwanowicz przeraził się podwójnie, usłyszawszy obietnicę opowiadania.
– Proszę państwa, jak każdemu człowiekowi, tak i mnie zdarzało się w życiu postępować w sposób nie całkiem elegancki – rozpoczął generał – ale najdziwniejsze jest to, że sam uważam króciutką historyjkę, którą za chwilę opowiem, za najohydniejszą w całym moim życiu. Zdarzyła się ona prawie trzydzieści pięć lat temu, ale do tej pory, ilekroć ją wspominam, nie mogę się pozbyć pewnego, by tak rzec, drażniącego uczucia w sercu. Sprawa jest zresztą bardzo głupia: byłem wtedy dopiero chorążym i w wojsku płaciłem frycowe. Co znaczy chorąży, wiadomo: krew gorąca i grosza przy duszy. Zaczął wtedy u mnie służbę ordynans Nikifor, który nadzwyczajnie troszczył się o moje gospodarstwo, oszczędzał, łatał, sklejał i nawet kradł, co się dało, byle tylko pomnożyć dobytek. Sługa wierny i uczciwy. Ja, rozumie się, byłem surowy, lecz sprawiedliwy. Zdarzyło nam się przez jakiś czas stacjonować w niewielkiej mieścinie. Mnie przypadła kwatera na przedmieściu, u pewnej wdowy po podporuczniku w rezerwie. Staruszka miała co najmniej osiemdziesiąt lat. Mieszkała w stareńkiej, rozpadającej się drewnianej chałupinie i nawet na służącą nie było jej stać. Najważniejsze jednak, że miała kiedyś bardzo liczną rodzinę i wielu krewnych, tylko jedni powymierali, inni się porozjeżdżali, jeszcze inni zupełnie o niej zapomnieli, a męża pochowała czterdzieści pięć lat temu. Kilka lat wcześniej mieszkała z nią jeszcze bratanica, powiadali, że garbata i zła jak wiedźma – nawet raz ugryzła starą w palec, ale i ta umarła, tak że starucha już ze trzy lata żyła na świecie sama, samiutka. Nudno mi u niej było niemożliwie, a przy tym miała tak pusto w głowie, że szkoda gadać. W końcu ukradła mi koguta. Sprawa do tej pory nie jest jasna, ale oprócz niej nie miał kto tego zrobić. Pokłóciliśmy się o tego koguta i to dość ostro. A tu jak raz wypadło, że przeniesiono mnie, i to na moją pierwszą prośbę, na przeciwległy koniec miasta, do kupca, który miał bardzo liczną rodzinę i nosił – jak go dziś pamiętam – ogromną brodę. Przenosimy się z Nikiforem z radością, oburzeni na staruchę. Minęły jakieś trzy dni; przychodzę z musztry, a tu mi Nikifor melduje, że „niepotrzebnie żeśmy miskę zostawili na starej kwaterze, teraz nie ma w czym zupy podać”. Ja, rozumie się, zaskoczony: „Jak to, jakim sposobem nasza miska została u gospodyni?”. Zdziwiony Nikifor raportuje mi dalej, że jakeśmy wyjeżdżali, to gospodyni nie oddała mu naszej miski, zatrzymując ją w zamian za garnek, który ja rozbiłem; w dodatku to ja miałem jej tę zamianę zaproponować. Rozumie się, że taka podłość z jej strony wyprowadziła mnie kompletnie z równowagi; krew we mnie zawrzała, zerwałem się, no i poleciałem do niej. Przychodzę do staruchy już, by tak rzec, wyprowadzony z równowagi. Patrzę, a ona siedzi w sionce, sama-samiutka, w kącie, jakby się od słońca chowała, broda na ręku podparta. No więc ja na nią: „Ty taka owaka!” – wylałem całą złość z miejsca, jak piorun, by tak rzec, po rosyjsku. Ale patrzę, że to wszystko dziwne jakieś – starucha siedzi twarzą do mnie, wybałuszyła oczy, słowem się nie odzywa i tak jakoś dziwnie patrzy, i jakby się chwieje. Zamilkłem w końcu, zadaję pytanie, ona ani słowa. Postałem jeszcze chwilę w niezdecydowaniu; muchy brzęczą, słońce zachodzi, cisza; w końcu poszedłem w absolutnej konsternacji. Nie doszedłem nawet do kwatery, kiedy mnie wezwano do majora; potem musiałem zajrzeć do kompanii, tak że do domu dotarłem późnym wieczorem. Zdążyłem przejść przez próg, a Nikifor melduje: „Wasza wielmożność wie? Nasza starucha umarła”. – „Kiedy?” – „Ano dzisiaj pod wieczór, z półtorej godziny temu”. To oznaczało, że umierała dokładnie w tym momencie, kiedy ja ją łajałem. Tak mnie to zafrapowało, powiem państwu, że ledwie się opamiętałem. Nie mogło mi wyjść z głowy, nawet nocą mi się śniło. Nie jestem oczywiście przesądny, ale trzy dni później poszedłem do cerkwi na pogrzeb. Jednym słowem, im dalej od tego wydarzenia, tym więcej o nim myślę. Nie to, żeby przez cały czas, ale niekiedy wraca i jakoś nijak mi się robi na duszy. W końcu sam zrozumiałem, co jest w tym wszystkim najważniejsze. Po pierwsze kobieta to, by tak rzec, istota ludzka, przynależna, jak dzisiaj mówią, do ludzkiego gatunku; żyła sobie na świecie, długo żyła i w końcu dożyła swego. Kiedyś miała męża, dzieci, krewnych, wszystko wokół niej kipiało, uśmiechy, by tak rzec, radość. I nagle – zupełny pat, wszystko straciła i została sama, jak… jakaś mucha na wiek wieki przeklęta. I oto wreszcie Bóg ją zabrał. O zachodzie słońca, w cichy, letni wieczór umarła moja starucha; oczywiście jest w tym coś pouczającego. I właśnie w chwili jej śmierci młody, zuchwały chorąży, zamiast śpiewać pieśń żałobną, bierze się pod boki i odprowadza ją na tamten świat rosyjskimi soczystymi przekleństwem z powodu straconej miski! Bez wątpienia jestem winny i chociaż już od dawna patrzę na ten swój postępek jak na cudzy – minęło przecież tyle lat i ja sam