Zemsta i przebaczenie Tom 1 Narodziny gniewu. Joanna Jax
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zemsta i przebaczenie Tom 1 Narodziny gniewu - Joanna Jax страница 7
Nagle zatrzymał się, bo zobaczył w oddali jadącą bryczkę Chełmickich, a w niej najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział, Adriannę Daleszyńską. Dziewczyna miała jasne włosy, ułożone w starannie wykonane fale, błękitne, błyszczące oczy i duże usta wydęte w grymas, niczym mała dziewczynka, którą zmuszano do zjedzenia owsianki.
Kiedyś spotkał ją na stacji, gdy czekała na pociąg jadący w kierunku Warszawy. Stał tak blisko, że czuł jej zapach. Delikatną woń kwiatów zmieszaną z zapachem landrynek. Miała drobne, białe dłonie, którymi bezskutecznie usiłowała otworzyć niesforną parasolkę. Zaproponował jej wówczas pomoc. Skinęła głową, wydęła usta i wręczyła ją Emilowi. Bez trudu poradził sobie z jej otwarciem i wtedy Adrianna obdarowała go uśmiechem. Jej błękitne oczy zamieniły się w szparki, jakby nie mogły pomieścić na drobnej twarzy ogromnych ust wyginających się w uśmiechu.
Od tej chwili Emil Lewin nie mógł myśleć o niczym innym. Był zaczarowany. Znał wiele ładnych dziewcząt, widywał je w kościele i na targu, ale żadna nie była w stanie równać się z tym anielskim stworzeniem. Adrianna bywała często w Chełmicach, bo jej rodzice przyjaźnili się z Chełmickimi, i gdy tylko Emil dostrzegał jej obecność, chodził za nią niczym pies przybłęda, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Byle tylko powiodła po nim wzrokiem albo uśmiechnęła się jak wtedy, gdy otworzył jej parasolkę, ale ona zdawała się kompletnie ignorować chłopca, który miał za krótkie spodnie i zniszczone ciężką pracą dłonie. Niekiedy ocierał się o nią, niby przypadkiem, by poczuć znowu zapach landrynek i snuć młodzieńcze fantazje, które w połączeniu z szalejącymi hormonami były coraz śmielsze. Cóż jednak mógł jej zaoferować? Objazdowe kino, gdzie jadło się podłą kiełbasę z chlebem i popijało piwem? Romantyczne spacery w dziurawych butach i smród obory? Adrianna była wielką damą o nieskazitelnym wyglądzie, manierach księżniczki i pięknym zapachu, od którego kręciło się w głowie.
Gdy bryczka znalazła się w jego pobliżu, spostrzegł naburmuszoną minę swojej faworytki. Po ostatnich deszczach koleiny wypełniły się wodą i koła rozbryzgiwały błoto, nie omijając pasażerki. Z pewnością była zdegustowana faktem, że Chełmicki wysłał na stację bryczkę, zamiast samochodu, który był szczytem luksusu i automatycznie kwalifikował podróżujących nim ludzi do elity społecznej. Emil Lewin nie zdążył pomyśleć, co dokładnie spowodowało grymas na twarzy jego wybranki, bo nagle wóz zachybotał się niebezpiecznie i przechylony, utknął w bagnistej kałuży.
Emil nie zastanawiał się, czy pręgi z jego ciała zniknęły i czy piękna Adrianna zwróci na nie uwagę, tylko rzucił się do bryczki, aby pomóc stangretowi wyciągnąć ją z zapadliny. Panna Daleszyńska piszczała co chwilę, okazując jednocześnie strach, jak i niezadowolenie. Gdy jednak udało się zażegnać kryzys i bryczka stanęła w pionie, twarz Adrianny wypogodniała.
– Gdyby nie pan, taplałabym się w kałuży niczym kaczka w stawie. Dziękuję – mruknęła i popatrzyła na Emila.
Mimo że zdawał sobie sprawę z przepaści, jaka ich dzieli, postanowił zaryzykować. W końcu uchodził we wsi za przystojniaka i niejedna panna się do niego umizgiwała.
– A czy w ramach wdzięczności, dałaby się pani zaprosić na lody jutro po procesji? – zapytał hardo.
– To najlepszy żart, jaki usłyszałam w tym tygodniu. – Roześmiała się głośno, z nutką szyderstwa. – Panie Majkowski, ruszamy, na co pan czeka? Aż ten wiejski chłopaczek pomyśli, że mogłabym być nim zainteresowana?
Bryczka odjechała, a panna Daleszyńska nawet nie spojrzała na swojego wybawiciela.
Ten policzek był gorszy niż półgodzinne cięgi ojca. Emil nie zdziwiłby się, gdyby odmówiła, ale mogła to zrobić jak prawdziwa dama. „Wiejski chłopaczek” – myślał z goryczą i kolejny raz tego dnia jego oczy wypełniły się łzami.
– A czego mi brakuje? – pytał siebie i w końcu sam sobie odpowiedział: – Wszystkiego…
Święto Bożego Ciała, podobnie jak pasterka, gromadziło tłumy. Każdy mieszkaniec chrześcijańskiej części społeczeństwa stawiał się tego dnia przed kościołem parafialnym, odziany w najlepsze, jakie miał, ubrania, i obserwował zbierających się ludzi. Ci bardziej oddani Kościołowi z dumą naciągali białe rękawiczki i przepasywali się szarfami, by nieść w procesji krucyfiksy, sztandary i inne elementy stanowiące nieodzowny element każdej procesji.
Okna domów ozdabiano obrazami świętych oraz szarfami i kwiatami. Szczególnie strojnie wyglądało to na ulicach, wzdłuż których kroczyła procesja i poustawiane były ołtarze. Najczęściej ich tło stanowiły kolorowe, ozdobne dywany, do których przyszywano pąki kwiatów i mocowano obrazki lub makatki przedstawiające sceny z życia chrześcijan. Śnieżnobiałe obrusy przykrywające ołtarze usłane były płatkami świeżych kwiatów, a w trawniki i rabaty wkopywano młode brzózki, które po każdej procesji kończyły swój żywot w paleniskach i piecach. Owe ołtarze, nieco jarmarczne i pstrokate, stanowiły często tło dla rodzinnych fotografii, gdzie obok członków rodu przystawali księża ściskający w dłoni brewiarze. Czarno-białe zdjęcia, choć nie ukazywały pełnej krasy ołtarzy, były ważną pamiątką, którą wklejano na pierwszej stronie albumów albo wkładano do ramek i wieszano na ścianach, obok krucyfiksów i obrazów Matki Boskiej.
Nawet Żydzi, którzy tego święta nie obchodzili, wylegali na ulicę, żeby podziwiać uczestników tej kolorowej ceremonii. Był to również ten moment, kiedy mogli spotkać swoich znajomych i po procesji uczestniczyć w lokalnym festynie. W ten dzień rozstawiano karuzelę, zapraszano klaunów, a niekiedy magików i innych dziwacznych osobników, wzbudzając ciekawość mieszkańców, którzy na co dzień nie mieli zbyt wielu rozrywek. Młodzi mężczyźni, zbyt nieśmiali lub zbyt szarmanccy, mogli tego dnia zaproponować swoim wybrankom watę cukrową, lody albo jedną z tandetnych, ale tanich ozdób, których pełno było na licznych straganach. Proboszcz nie pochwalał tych zabaw wieńczących Boże Ciało, bo handlowanie w takie wielkie święto było dla niego świętokradztwem. Na jarmark nie przychodzili także Chełmiccy, urządzając przyjęcia w swoim przepastnym domu, będące niejako otwarciem sezonu letniego. Tego roku okazja była podwójna, bo święto zbiegło się z urodzinami Antoniego Chełmickiego.
Dla niektórych uczestników obchodów święta Bożego Ciała był to wyjątkowo trudny dzień. Emil Lewin kroczył w tłumie z miną zbrodniarza, złorzecząc rodzicom, światu i Bogu, któremu przyszedł oddać hołd. Rozglądał się co kilka minut, szukając wzrokiem kolejnej sprawczyni swojego upodlenia, Adrianny Daleszyńskiej. Dostrzegł ją w końcu, idącą z matką i ojcem, w małym, letnim kapelusiku, spod którego wystawały kosmyki jasnych włosów. Jak zazwyczaj miała ten sam wyraz twarzy, nieco naburmuszony i trochę melancholijny.
Emilem targały dziwne uczucia. Z jednej strony wciąż uważał, że jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką spotkał, i wiele by dał, żeby obdarzyła go łaskawszym spojrzeniem czy gestem, z drugiej – nienawidził jej za to, w jaki sposób go potraktowała. Z pogardą i szyderczym uśmiechem. Jak gdyby był śmieciem leżącym na drodze. Wiejskim głupkiem nadającym się jedynie do wypychania bryczki z błota. Czy nie był wart szacunku i życzliwego