Lot nad kukułczym gniazdem. Кен Кизи

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lot nad kukułczym gniazdem - Кен Кизи страница 15

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Lot nad kukułczym gniazdem - Кен Кизи

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – …straaasznie zmęczony.

      – Panie doktorze, sanitariusz Williams już chyba przychodzi do siebie. Proszę się nim zająć, dobrze? Ma stłuczony zegarek i skaleczoną rękę.

      Pete nigdy więcej nie próbował czegoś podobnego i już nigdy nie spróbuje. Teraz, ilekroć znów zaczyna na zebraniu swoje narzekania, zawsze pozwala się uciszyć. W dalszym ciągu wstaje czasem z miejsca, kołysze głową i mówi nam, jak bardzo jest zmęczony, ale to już nie skarga, usprawiedliwienie czy ostrzeżenie – ten etap Pete dawno ma za sobą; przypomina stary zegar, który wciąż chodzi, mimo że nie wskazuje prawidłowo godzin, wskazówki ma pogięte, tarczę pozbawioną cyfr, a mechanizm naśladujący głos kukułki zardzewiały i zepsuty – stary, zdezelowany zegar, który nadal tyka i z którego nadal wyskakuje kukułka, lecz to już nic nie znaczy.

      Dochodzi druga, a wszyscy wciąż się pastwią nad biednym Hardingiem.

      O drugiej lekarz zaczyna się wiercić w fotelu. Nie lubi zebrań, jeśli nie może mówić o swojej teorii; wolałby siedzieć u siebie w gabinecie i sporządzać wykresy. Wierci się i w końcu chrząka, więc oddziałowa spogląda na zegarek i oznajmia nam, że dyskusję dokończymy jutro, a teraz mamy przynieść stoły z gabinetu hydroterapii. Okresowi wypadają z transu i zerkają na Hardinga. Twarze palą ich ze wstydu, jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę, że oddziałowa znów przerobiła ich na szaro. Jedni ruszają po stoły, a drudzy podchodzą do półki z czasopismami i z wielką uwagą wertują stare numery miesięcznika „McCall’s” – wszystko po to, żeby uniknąć towarzystwa Hardinga. Znów dali się wrobić w oskarżanie przyjaciela, jakby on był przestępcą, a oni prokuratorami, sędzią i ławą przysięgłych. Przez czterdzieści pięć minut darli z niego pasy, jakby im to sprawiało przyjemność, i wiercili mu dziurę w brzuchu pytaniami: Jak mu się zdaje, czemu to nie potrafi dogodzić żoneczce? Dlaczego tak bardzo nie chce dopuścić do siebie myśli, że ona zadaje się z innymi mężczyznami? Jak może oczekiwać wyleczenia, skoro nie udziela szczerych odpowiedzi? Dręczyli go pytaniami i insynuacjami, a teraz mają wyrzuty sumienia i unikają jego towarzystwa, żeby nie czuć się jeszcze bardziej niezręcznie.

      McMurphy śledzi ich wzrokiem. Nie podnosi się z fotela. Znów ma taką minę, jakby nie wszystko pojmował. Siedzi jeszcze przez chwilę, obserwując Okresowych i drapiąc się kartami po rudym zaroście, wreszcie wstaje, ziewa, przeciąga się, skrobie rogiem karty po pępku, następnie chowa talię do kieszeni i podchodzi do zlanego potem, przylepionego do fotela Hardinga.

      Przygląda mu się, a po chwili zahacza łapę o najbliższe krzesło i – przekręciwszy je oparciem w stronę Hardinga – siada na nim okrakiem jak na drobnym kucyku. Harding jeszcze go nie zauważył. McMurphy klepie się po kieszeniach, odnajduje papierosy, wyciąga jednego, zapala, po czym wyjmuje go z ust i marszcząc brwi, spogląda na rozżarzony czubek, a następnie ślini dwa palce i zwilża nimi z boku bibułkę, żeby papieros palił się równomiernie.

      Żaden z mężczyzn nie zwraca uwagi na drugiego. Nie wiem, czy Harding w ogóle dostrzegł intruza. Wtulił głowę głęboko między szczupłe ramiona podobne do zielonych owadzich skrzydełek i siedzi sztywno na brzegu fotela, ściskając dłonie między kolanami. Patrzy prosto przed siebie i nuci coś pod nosem, udając, że jest zupełnie spokojny – zagryza jednak policzki, co upodabnia go do uśmiechniętego kościotrupa i bynajmniej nie ma ze spokojem nic wspólnego.

      McMurphy znów bierze do ust papierosa, składa ręce na drewnianym oparciu krzesła i opiera na nich brodę, mrużąc jedno oko od dymu. Drugim okiem lustruje przez chwilę Hardinga.

      – Słuchaj no, koleś, czy te wasze zebranka zawsze tak wyglądają? – pyta wreszcie, a papieros podskakuje mu w ustach przy każdym słowie.

      – Czy zawsze? – Harding przestaje nucić, puszcza policzek, ale nadal patrzy prosto przed siebie, gdzieś ponad ramieniem McMurphy’ego.

      – Czy takie numery odchodzą na każdym zebraniu grupy? Stado kur bawi się w dziobanego?

      Harding odwraca gwałtownie głowę i spogląda na McMurphy’ego, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności. Twarz przecina mu bruzda, kiedy znów zagryza policzki, i znów wygląda, jakby się szeroko uśmiechał. Prostuje ramiona i siada głębiej w fotelu, starając się ukryć zdenerwowanie.

      – „Bawi się w dziobanego”? Próżny trud, przyjacielu. Twoje osobliwe, ludowe wyrażenia są dla mnie, niestety, zupełnie niezrozumiałe. Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

      – Zaraz ci to wyjaśnię. – McMurphy podnosi nieco głos; choć nie patrzy na słuchających go z tyłu Okresowych, mówi przede wszystkim do nich. – Stado spostrzega plamkę krwi na jednej kurze i rzuca się na nią, dziobie i dziobie, aż zostaje z niej tylko garść okrwawionych piór i kości. Ale zwykle w czasie tej kotłowaniny krew pstrzy kilka sztuk ze stada, a wtedy przychodzi kolej na nie. Potem krople krwi spadają na następne kury, a gdy pozostałe zadziobują je na śmierć, krew znaczy następne i następne. O tak, stary, zabawa w dziobanego może wykończyć całe stado w ciągu kilku godzin, sam byłem tego świadkiem. Wyjątkowo nieprzyjemny widok. Jedyny sposób, żeby zapobiec tej rzezi – w przypadku kur – to założyć im klapki na oczy. Żeby się nie widziały.

      Harding splata długie palce na kolanie, podciąga nogę do góry i osuwa się na oparcie fotela.

      – Zabawa w dziobanego. Urocze porównanie, przyjacielu.

      – Wierz mi, stary, to, co oglądałem, przypomina mi tę zabawę. Dziobanie rozjuszonych kur.

      – A ja byłem kurą z plamką krwi, tak, przyjacielu?

      – Właśnie, stary.

      Wciąż uśmiechają się do siebie, ale mówią teraz tak cicho i z takim napięciem, że przesuwam się i sprzątam koło nich, żeby słyszeć rozmowę. Pozostali Okresowi też podchodzą bliżej.

      – I chcesz jeszcze coś wiedzieć? Chcesz wiedzieć, kto rozpoczyna dziobanie?

      Harding milczy wyczekująco.

      – Ta stara oddziałowa, nikt inny.

      Ciszę rozdziera pisk strachu. Słyszę, że maszyneria w ścianie gubi rytm, po chwili jednak znów dudni miarowo. Harding ledwo panuje nad drżeniem rąk, ale nadal stara się ukryć zdenerwowanie.

      – Więc to wszystko jest takie proste – mówi – takie infantylnie proste. Wystarczyło ci sześć godzin na oddziale, żeby podsumować wieloletnią pracę Freuda, Junga i Maxwella Jonesa i zawrzeć ją w trzech słowach: „Zabawa w dziobanego”.

      – Gówno mnie obchodzą Fred Jung i ten drugi, chodzi mi o to wasze zafajdane zebranie, stary, o to, co wyczyniali z tobą oddziałowa i ta banda sukinsynów. Ale ci dali wycisk!

      – Wycisk?

      – A pewnie. Załatwiali cię, jak mogli. Jak nie z jednej mańki, to z drugiej. Nieźle musiałeś narozrabiać, stary, skoro tylu facetów ma z tobą na pieńku.

      – To niesłychane! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, naprawdę się nie domyślasz, że to wszystko było dla mojego dobra? Że każde pytanie, każda sugestia siostry Ratched i reszty personelu ma wyłącznie terapeutyczne

Скачать книгу