Galicja 1914-1915. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Galicja 1914-1915 - Ferenc Molnar страница
Hoenowi na skromną pamiątkę roku
spędzonego pod jego rozkazami tę książkę poświęcam.
Wspomnienia te to nie dziennik, nie historia wojny, ale pamiątka rocznej męki korespondenta wojennego. Podróże, doświadczenia, korespondencje, migawki, zasłyszane historyjki, rozmowy z wodzami i szeregowcami, świadectwa uczestników zupełnie błahych jak i ważnych wydarzeń. Zdania pisane w pośpiechu przez człowieka, który znalazł się na froncie, żeby „robić gazetę”, który nie zawsze mógł pojechać tam, gdzie chciał, nie zawsze dotarł tam, gdzie zamierzał, który na froncie i za frontem jedynie dryfował tam i z powrotem z innymi – z poczuciem wielu rozczarowań, z bezmiarem gorzkich refleksji w postarzałym sercu, a w ręce z notesem, w którym wiele kart pozostało niezapisanych. Są to fragmentaryczne notatki kogoś, kto z wojennych funkcji słowa pisanego wybrał zadanie zgromadzenia na ziemi i pod ziemią czterech krajów, materiałów do historii człowieczej chwały żołnierza węgierskiego, materiałów do przyszłych, swobodniejszych i piękniejszych zapisów.
W BUDAPESZCIE
23 lipca 1914
Potworny upał. Ktoś mówi: „To nie jest dobre, suche, prażące ciepło, które sprawia człowiekowi przyjemność, lecz jakieś lepkie nie wiadomo, co”. Siedzimy przed kawiarnią. Trudno wytrzymać: kelnera, kawę, gazetę, wozy – wszystko. Przy sąsiednim stoliku rozmawiają o pływalni. Upał odparza człowiekowi głowę ni- czym ciasny melonik. Gdy zaś zdejmie się z głowy słomiany kapelusz, to ma się wrażenie, że tkwi na niej jeszcze drugi kapelusz – cieplejszy, cięższy, ciaśniejszy. Wszyscy dokoła się rozpinają, jakiś pan nawet rozpiął kołnierzyk. Obok przechodzi kelner z porcją lodów cytrynowych w szklanym pucharku. Znużony głos: „Dla mnie też”. Inny głos: „Pod koniec tygodnia będzie demarche, Serbia zgodzi się na wszystko”. Upał nie do zniesienia. Nie sposób ani siedzieć, ani stać, ani nawet zapalić cygaro. Trzeba iść do domu. Ktoś mówi: „Rozebrać się, wykąpać się i do wieczora pozostać nagim…”. Któryś z przyjaciół zaprasza nas na wyspę Małgorzaty. A gdy z dorożki, trzymając kapelusze, tępo spoglądamy na niebo, słońce zasnuwa szara opończa. Potem druga, brudna, żółtobrązowa. Powietrze stanęło; wydaje nam się, że płyniemy w roztopionym ołowiu. Na słońce nasuwa się jeszcze jedna opończa. Strażnik mostowy kręci się, patrzy w niebo odrzucając głowę w tył. Będzie padać.
Godzina czwarta.
Jest nas trzech w pokoju. Gospodarz leży na łóżku z fajką w zębach. Palimy fajki, milczymy. Nasze ubrania rozrzucone po krzesłach i stolikach. Powoli ciemnieje. Za oknami stoją ogromne drzewa. Tkwią w kompletnym bezruchu, to się w głowie nie mieści. Teraz już nie ma wątpliwości – będzie burza. Kiedyś w pewnej biednej wiosce widziałem zarzynanie wołu. Nie chciał iść do rzeźni, męczyli się z nim. Przywiązano mu rogi, zadarto łeb, a on wciąż się szamotał. Rzeźnik poszedł po topór. W tym momencie wół nagle skamieniał. Teraz, kiedy widzę te dumne drzewa, gdy miliony liści stoją nieruchomo jak namalowane, przypomina mi się ów absolutny, śmiertelny bezruch, oczekiwanie na cios topora. Ja jeszcze nic nie widzę, ale one już czują nadciągające błyskawice i wicher. Zapadają ciemności. Milczymy. Gdzieś w oddali cichutko grzmi. Lekki powiew wiatru. Drzewa wzdychają. Znowu grzmi. Nadsłuchujemy. Ktoś cicho zauważa: „Już nadchodzi”. Wszyscy myślimy, że żyjemy w ciężkich czasach, jakieś dziwne uczucie niepewności przygniata piersi. Od strony Óbudy słychać dzwony. Wiatr zapiszczał i spadła na nas nocna ciemność. Pod oknami jest blaszany dach, już deszcz po nim bębni. Straszliwy huk, za nim drugi i dwanaście olbrzymich drzew pochyla się równocześnie w jedną stronę. Prostują się, ale wiatr znów je kładzie; tracą nagle wszystkie siły i chwieją się jak trawa. Huragan wchodzi w nie niczym duży, gęsty grzebień. Wszystkie gałęzie, wszystkie liście układają się w jednym kierunku, jak uczesane włosy. Trzeszczą gałęzie. Gdzieś wylatuje okno, potem słychać ludzkie głosy. A gdy huragan przeczesuje drzewa, nagle ciska z góry niebotyczną ścianą wody, raptownie – cztery, pięć razy. Grzmi nieprzerwanie. Od Óbudy dolatują ostre, urywane dźwięki dzwonu, czasem wiatr je porywa nim zdołają do nas dotrzeć. Nadlatują rozdarte płachty wody, długie, wysokie jak wieże, walą się jedna na drugą, spadają na park, na żółte ściany domu, barwiąc je na brązowo. Gdzieś z daleka słychać długi, przeciągły krzyk kobiety. A potem jednocześnie: grzmot, trzask, łomot, straszliwy huk. To nie deszcz, nie ulewa, tylko straszliwe, latające w powietrzu połacie wody, niby wielkie bojowe sztandary z wody, ze strzępów chmur. Uderzają w płaczącą gęstwinę liści, przygniatając ją aż do ziemi. Od strony miasta dźwięk trąbki strażackiej, pewnie śpieszą się do zawalonego domu. W pokoju straszliwy zaduch. Otwieramy okno, tępe odgłosy burzy gwałtownie przybierają na sile. Uderza zimny wiatr, niebo trochę się przejaśnia. Portier mówi, że wicher wyrwał z korzeniami trzydzieści starych drzew. Gdy nam to wszystko opowiada, na dworze panuje już spokój, tylko deszcz cicho szumi. Niebo przebarwia się na żółto. Od strony Pesztu cały czas dobiega daleki głos trąbki.
Godzina szósta.
Przecinamy zniszczoną wyspę. Trzeba iść do miasta, mój przyjaciel nagle dostał z gabinetu premiera telefoniczne wezwanie. Biegniemy do miasta, telefon na wyspie nie działa. Robotnicy już piłują przewrócone drzewa. Na cyplu jeden z hangarów do przechowywania łodzi leży wywrócony na bok, do połowy zanurzony w Dunaju. Takie obrazki z katastrofy „Express of Ireland” widzieliśmy w gazetach angielskich. Słońce nie chce zaświecić, powietrze jest duszne. Wszyscy bez humoru. Czego może chcieć premier? Chyba nie będzie wojny? W redakcji list do pana redaktora. W pół do jedenastej w nocy ma się stawić u Tiszy, który ma coś ważnego do zakomunikowania dla prasy. Co to może być? Przyjaciel mój nerwowo pali papierosy, krąży tam i z powrotem po pokoju. Istny sądny dzień, zaćmienie słońca, powyrywane drzewa z korzeniami, błyskawice, grzmoty, dzwony, trąbka, nocne zebranie, wojna… Nerwy naprężone do granic. Właściwie żyjemy w cudownej epoce. Jeszcze do niedawna nie dawaliśmy się w to wciągnąć, ale teraz jesteśmy już w jej środku, oddychamy nią całymi płucami, całym sercem zażywamy jej chciwie. Wojna? Nikt nie wie, co to będzie, jak będzie? O północy będziemy wiedzieli wszystko. Siedzimy cicho, milczymy. Zamykam oczy. W moim mózgu bardzo cicho, bardzo delikatnie dalej gra ta odległa trąbka.
Godzina dziewiąta.
Dopiero teraz dowiadujemy się, jakie straszne spustoszenie poczyniła burza. Zginęli ludzie. Ale to wydaje się jakieś nieistotne. Wszyscy mówią o nocnym spotkaniu. Wszędzie złowieszcze głosy: „Idziemy na Serbię”. W ciągu godziny, dwóch rozeszła się po mieście wieść, że Tisza zaprosił do siebie dwudziestu trzech redaktorów. Ludzie patrzą na zegary. Na dworze ostry wiatr. Wieczorne niebo błyszczy, jest przejrzyście błękitne, ma ostry kolor stali, lecz gdzieś nad dachami nagle kończy się błękit, a wszędzie dookoła, gdzie by nie spojrzeć, wynurza się czarna jak smoła chmura.
Kiedy patrzymy w górę wydaje się, że jesteśmy w olbrzymiej, głębokiej, ciemnej studni, nad którą widnieje bezchmurna część nieba niby srebrno- niebieska – jak blask księżyca – szklana kopuła. Czerń na horyzoncie coraz bar- dziej się wznosi, jakby dokoła wyrastała z ziemi jakaś skłębiona, straszliwa materia zrozpaczonej nocy. Dzwonią telefony. Przy długim kawiarnianym stole cała redakcja „Est” w pogotowiu. Nigdy nie słyszałem tak mało dziennikarskich dowcipów, co w czwartek wieczorem. Jak się trochę zastanowię, to wydaje mi się, że ani jednego. Przed kawiarnią zatrzymuje się wielki automobil. Przy dziennikarskim stole wszyscy już stoją. Kawiarnia pełna. Nagle zapada cisza, przy niektórych stołach ludzie zrywają się z miejsc. Uderzająco mało kobiet jest dziś w kawiarni. Jakiś pan biegnie do sali, a w następnej chwili długi stół jest pusty. Goście wybiegają za nimi, widzę tylko tyle, że wszyscy wdrapują się do automobilu, stoją, wiszą