Horror Show. Łukasz Orbitowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Horror Show - Łukasz Orbitowski страница 3
– Zakład jest zakład.
– Myślałam, że nie weźmie tych pieniędzy.
– Taryfiarz? – roześmiał się Szpad.
Agnieszka spróbowała wstać. Oklapła na łóżko.
– Też byś się śmiał, co? Właśnie o ten śmiech mi chodzi!
„Dziewczyna tak pijana, że nie wie, gdzie mieszka, jest zabawna”, chciał powiedzieć Szpad, ale ugryzł się w język.
– Z jego punktu widzenia to jest śmieszne. A zakładanie się z taryfiarzem o to, co gdzie jest na mieście, to głupi pomysł.
– Rozczarowałam się – powiedziała Agnieszka bez śladu rozbawienia. – Ciebie to też cieszy. Wszystkich to bawi. Jesteś takim samym skurwysynem jak twój ojciec.
Szpad wstrzymał oddech, jakby dostał szybki cios w splot słoneczny.
– Śpij już.
Agnieszka zrzuciła buty i owinęła się w kołdrę.
– Nie śpij w ubraniu! – rzucił z kuchni.
Przesiedział przy komputerze jeszcze pół godziny – wędrował przez wyludnione statki kosmiczne, walczył z makabrycznymi wytworami genetyki, a przez kroki, strzały i wybuchy słyszał, jak Agnieszka rozbiera się w półśnie i mości sobie miejsce. Wreszcie zgasił monitor, wypalił papierosa na balkonie, rozebrał się do slipek i wśliznął się pod kołdrę. Agnieszka drgnęła.
Leżał i myślał o swoim ojcu – dobry Boże, otocz opieką tę zapitą duszę – i o rowerze, który ojciec połamał mu, całkiem na trzeźwo. Rower był czerwony i piękniejszy od wszystkich samochodów. Ojciec był silny i potrafił wygiąć ramę i koła w ósemki. Matka mówiła, że cały się zasapał.
– Kocham cię – szepnęła Agnieszka.
Oto giełda w Balicach. Wejdźmy przez bramę, dwa zeta dla ochroniarzy. Mijamy paru chłopców patrzących we wszystkie strony. Jeszcze kilku stoi za wejściem i patrzy na ulicę. Pilnują, czy nie zbliża się nalot. Widzimy rzędy stoisk przecięte trzema alejkami. Wiatr wybrzusza ogrodowe parasole – szare, bez względu na poprzedni kolor. Wiruje śnieg. Dobiega nas szum, owiewający niczym zimne powietrze. Falują dźwięki z dziesiątek głośników, kroki, rozmowy.
Pójdźmy naprzód. Muzyka za piętnaście złotych. Podrabiane ciuchy. Radia samochodowe, telewizory, wieże stereo, niekiedy większe od budki klozetowej przed papieską pielgrzymką, telefony w gablotkach, futerały, portfele, papierosy, części do głośników, łańcuchy, kobieta z psem, a dalej straszy gość z trzema kotami w wiklinowym koszu.
Zastanówmy się razem, jak rozróżnić giełdziarza od jelenia? Jeleń jest młody i stoi z piratami. Czuje się już pewnie, ale wciąż patrzy na boki. Starzy giełdziarze to inna glina. Stoją pewnie, kiełbaski przepijają herbatą i wódką. Wiedzą co robić, gdy pojawi się zagrożenie. Bo prawie wszystko tutaj jest trefne, a nikt nie płaci podatków.
Powędrujmy w stronę hali, przed wejściem szerokie stoły z grami komputerowymi. Przyjrzyjmy się uważnie, tu nie ma ani jednej płyty. Same zafoliowane okładki i nowości wypisane grubym flamastrem na targanej wiatrem kartce. Ale gdy zapytać czatującego przy stoisku chłopaka, najpierw zmierzy nas wzrokiem, potem zniknie i wciśnie w rękę kopertę z płytą. Żadne z nas nie podniesie ręki. Transakcja na wysokości kieszeni.
Dach hali wygląda jak w wymarłym statku kosmicznym. Niżej prawdziwy pchli targ. Przestrzeń zgniata ludzi. Wędrujemy chwilę w tym ulu, sprawdzamy, czy portfel wciąż wypycha kieszeń i zawracamy. Wędrujemy z hali na lewo i skręcamy wzdłuż jej muru. Tutaj stoją odpadkowcy.
Giełda składa się z trzech części. Pierwszą stanowią stoiska na zewnątrz hali, drugą ciżba ludzka w środku, a trzecia to niedobitki, rozkładające małe skarby w najmniej uczęszczanym miejscu. Niektórzy znaleźli się w nagłej potrzebie i wyprzedają, co mieli pod ręką. Inni tworzą pozory małego przedsiębiorstwa, licząc, że pewnego dnia trafi się rzecz warta grubych pieniędzy: stolik – pierwszy stopień, z którego widać słońce.
Giełda jest dla biednych i bogatych. Biedny odda dwie dychy na stoisku z kompaktami, bogaty wróci z telefonem za połowę ceny, nowym radiem, a jak się pokręci, dorwie wódkę w kartonie i najprawdziwszą klamkę z pełnym magazynkiem.
„Trzeba być zdrowo popierdolonym, by kupić tutaj gnata”, pomyślał Giełdziarz, ruszając na obchód stoisk. „Kula z każdej spluwy wygląda inaczej. Chcesz mieć broń, z której posłano kogoś do aniołków? Świetnie, wspomagasz kombinatorów i jeszcze zwiększysz statystykę w psiarni. Chwała ci, bezmózgi patrioto”.
Z papierosem i herbatą powędrował między stoiska. Najpierw odwiedził Baśkę, dziewczynę kumpla, którą posadził tu z litości, ale chronił, jak tylko potrafił. Stała, tupiąc nogami. Październik. Zimno.
– Herbaty?
Ujęła kubek i pociągnęła ostrożny łyk.
– Coś się dzieje? – zapytał.
Pokręciła głową.
– Jakby coś się działo, zwijaj się, kochanie – uśmiechnął się. – Coś mi strzyka, że może być cieplutko.
– Warszawa? – ściszyła głos.
– Nie, Duch Święty. Tylko te dwie rzeczy nas rozpierdolą.
– Powiedz Czarnemu.
– Właśnie tam się wybieram.
Zostawił Baśkę z herbatą. Maćkowi tylko pomachał. Nie potrzebował ani wsparcia, ani ochrony. Szesnastolatek, cwany jak stara kurwa. Nie zagrzeje tu miejsca. Lubi powietrze dobrych klubów i trafi do nich, nie dziś, to jutro. Na giełdę krzywi się, jakby mu pod nosem śmierdziało. Ale stoi, bo wie, że musi, i za to Giełdziarz darzył go dziwnym rodzajem sympatii. „Maciek”, myślał, „to prawdziwy sukinsyn. Nie zrobi ci koło pióra dla czystej frajdy. Boże, chroń mnie od ludzi uczciwych – ze skurwysynami jakoś dam sobie radę”. Taka była modlitwa Giełdziarza.
Szpad stał przy turystycznym stoliku i jadł kiełbaskę. Giełdziarz podał mu rękę.
– Leci?
– Jak trup na dno. Popatrz, jaki dzień.
Giełdziarz podniósł oczy na stalowe niebo.
– Zaraz lunie. Prędzej, niż ja pogonię płytę.
– A ile zeszło?
– Dwunastka. Popatrz, jaki syf. Po coś to, na przykład, wziął? – Szpad wskazał na płytę pewnego krakowskiego zespołu, grającego od dwóch dekad, jednego z tych, które zaczęły od punka, by na stare lata wylądować w koszyku dla spokojnych trzydziestolatek.
– Wyszło, to wziąłem. Wszyscy klną.
– Widziałem w telewizorze – rzekł Giełdziarz – jak ta babka… Kara Janowska, tak?
– Coś