Old Surehand t.1. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 12
– Oczywiście.
– Nie bierzcie mi tego za złe, lecz muszę wam powiedzieć, że to błąd, który…
Przerwałem mu krótkim, surowym pytaniem:
– Czy wiecie już teraz, kim jestem?
– Yes.
– A więc milczcie i nie próbujcie mnie pouczać lub krytykować tego, co robię. Możecie być dobrym człowiekiem i dzielnym westmanem, ale nie potrzebowałem waszych rad nawet wtedy, gdy po raz pierwszy stanąłem na Dzikim Zachodzie. Kto słynnego ogiera Old Shatterhanda, Hatatitlę [Hatatitla (indian.) – Błyskawica. Brat jego, ogier wodza Winnetou, nazywał się Ilczi – Wiatr (przyp. autora).], bierze za konia dorożkarskiego, ten niech się nie ośmiela dawać mi nauk.
Po tym napomnieniu odwróciłem się od niego. Komancze dosiedli koni, skinęli mi z wdzięcznością głowami i odjechali, nie zaszczyciwszy nikogo pożegnalnym spojrzeniem. Tego było za wiele nawet dla Old Wabble’a, który przez cały czas milczał, choć niezupełnie zgadzał się ze mną.
– Harde kozły – mruknął teraz. – Jakby nas tu wcale nie było… Czy nie sądzicie, że postąpiliście z nimi zbyt łaskawie, Mr Shatterhand? Nie myślę osądzać waszego postępowania. Zawsze wiecie, co czynicie, chociaż czasem inni tego nie pojmują, ale może nie powinniście przyrzekać, że nie będziemy ich śledzili. Jeśli mamy oswobodzić Old Surehanda, to musimy się dowiedzieć, dokąd go zawleczono.
– Już to wiem. Podsłuchałem, co mówili, zanim ich powaliłem. Zabrali go nad Saskuan-kui, nad Błękitną Wodę.
– Obawiam się jednak, że wypuszczeni przez was Indianie doniosą swoim, iż chcemy odbić Old Surehanda.
– Przeciwnie. Czyż w takim razie byłbym ich wypuścił? To przyniesie nam tylko korzyść. Zresztą nie wspomniałem ani słowem o Old Surehandzie. Przypuszczają, że albo o nim nic nie wiem, albo nie mam powodu troszczyć się o niego. A poza tym musieliśmy pozbyć się Komanczów, zawadzaliby nam tylko, a na ich śmierć nigdy bym się nie zgodził.
– Macie słuszność, sir, to jasne. Ale czy sądzicie, że jesteśmy tu rzeczywiście bezpieczni i że Komancze nie wrócą podstępnie?
– Nie wrócą. Żeby jednak nie zaniedbać żadnego środka ostrożności, porzućmy to miejsce, zgaśmy ognisko i rozłóżmy się obozem gdzie indziej. Zróbmy to natychmiast.
Zadeptaliśmy ognisko i odjechaliśmy kawałek dalej. Tam położyliśmy się spać, zostawiwszy dwu ludzi na czatach.
Nazajutrz rano należało się przede wszystkim dowiedzieć, kto chce jechać nad Saskuan-kui, a kto nie. Gdy o to spytałem, wszyscy prosili usilnie, abym ich wziął ze sobą. Teraz, skoro wiedzieli, kim jestem, znikły wszelkie wątpliwości. Każdy był przekonany, że wyprawa będzie ciekawa i że dobrze się skończy.
Wyruszyliśmy w drogę, trzymając się początkowo rzeczki, nad którą leżał nasz obóz. Po godzinie dolina zaczęła zbaczać ze wschodu ku południowi. Zauważyliśmy, że w jednym miejscu trawa jest pognieciona i stratowana. Old Wabble zsiadł z konia, żeby zbadać ślady.
– Dajcie temu pokój, Mr Cutter – poprosiłem go. – Uważam to za zbyteczne, a poza tym nie wolno nam tego robić.
– Nie wolno? – spytał. – Któż nam może zabronić badać tropy?
– Dałem Komanczom słowo, że nie będziemy ich śledzić.
– Więc sądzicie, że to ich ślady?
– Tak.
– Hm. Wątpię.
– Dlaczego?
– Gdyby tędy jechali, musielibyśmy widzieć ślady kopyt po drodze.
– Nie. Między ich wyruszeniem a naszym upłynęło tyle czasu, że trawa zdążyła się podnieść, jedynie tu, gdzie obozowali i skąd prawdopodobnie niedawno wyruszyli, leży jeszcze na ziemi.
– Może macie słuszność, ale myślę, że nie byłoby rozważnie ze strony Indian spędzać noc o godzinę drogi od naszego obozu.
Parker i reszta ludzi przyznali mu rację. Ale ja oświadczyłem:
– Trzeba wejść w położenie Indian. Jechali wczoraj przez cały dzień, a od Saskuan-kui dzieli ich także cały dzień drogi. Ludzie i konie musieli chociaż raz dłużej wypocząć.
– Tak, ale nie tak blisko od miejsca naszego postoju – wtrącił Old Wabble.
– Czemu nie? Dałem im wolność i obiecałem nie ścigać ich. Komancze wiedzą, że Old Shatterhand nie kłamie, i czuli się tutaj bezpieczni. Należy jeszcze uwzględnić i tę okoliczność, że we dnie jedzie się szybciej aniżeli w nocy. Rozsądny człowiek nie będzie więc odpoczywał za dnia, lecz w nocy. Oddaliwszy się od nas o dwie mile, Indianie mogli się bez obawy zatrzymać, aby doczekać świtu. Potem ruszyli dalej, jak widzicie, po tym tropie, który wiedzie w dół rzeczki i jest tak wyraźny, że nie mógł powstać ubiegłej nocy.
– Zbadajmy go – rzekł Parker.
– Nie, bo chcę dotrzymać obietnicy, a zresztą jestem zupełnie pewien, że się nie mylę. Ślady te zostawiły dwa konie, a więc to byli Komancze.
Old Wabble przybrał minę pełną wyższości i rzekł z uśmiechem:
– Mówicie, że chcecie dotrzymać słowa, ale mnie się zdaje, że to niemożliwe.
– Czemuż to?
– Ponieważ jedziemy tą samą drogą i musimy patrzeć na trop. A może mamy zamknąć oczy?
– Nie, gdyż nie pojedziemy za tropem.
– Z powodu waszego przyrzeczenia?
– To byłby nonsens; jest inny powód, daleko ważniejszy. Czerwonoskórzy, prawdopodobnie ze względu na łatwiejsze pojenie koni, pojechali wzdłuż rzeczki, która wprawdzie prowadzi do Rio Pecos, ale szerokim łukiem. My natomiast ruszymy prosto na zachód. Porzucimy ten trop i dotrzemy do celu, to znaczy przybędziemy do Saskuan-kui przed dwoma zwiadowcami. Chyba nie potrzebuję wyjaśniać, że się nam to opłaca.
Wyniosły uśmiech zniknął z twarzy Old Wabble’a.
– Ha, skoro tak, Mr Shatterhand – rzekł – to oczywiście nic już nie powiem! Myślałem, że jestem Bóg wie jaki mądry, widzę jednak, że mogę uczyć się od was, to jasne! Ale powiedzcie mi, czy droga, którą mamy jechać, jest bardzo uciążliwa?
– Wcale nie. Prowadzi ciągle w dół przez okolice przeważnie równinne; czasem będzie tam trochę skał i piasku. Tylko wody nie spotkamy i musimy się bez niej obejść, dopóki nie dojedziemy do rzeki Pecos.
Wjechaliśmy na zbocze doliny, a wydostawszy się na górę, skręciliśmy pod kątem prostym. Teren był tutaj równy, więc mogliśmy puścić