Old Surehand t.1. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 13
Jechaliśmy obok siebie godzinami, ale Old Wabble nie odzywał się do mnie ani słowem. Kiedy zrobiłem na ten temat uwagę, rzekł:
– Zwykle chętnie rozmawiam z towarzyszem i opowiadam mu różne rzeczy, ale wiem, że z wami tak nie wolno.
– Czemu?
– Ponieważ wolicie czyny niż słowa. Każdy wie, że przebywacie z Winnetou całymi dniami i nie zamieniacie ani jednego słowa, które by nie było konieczne. Nawet w chwilach niebezpieczeństwa, kiedy inni westmani długo się naradzają, wy porozumiewacie się jednym gestem albo spojrzeniem. Milczę zatem, żebyście nie uważali mnie za gadułę, to jasne.
– Winnetou rzeczywiście woli mówić czynami aniżeli słowami, ja również. Rad będę, gdy się okaże, że i z wami tak dobrze się rozumiem jak z nim, Mr Cutter.
– Nie obawiajcie się, sir. Nie brak mi tak zupełnie doświadczenia i postaram się dowieść, że mogę się wam przydać.
Okolice, którymi przejeżdżaliśmy teraz, były takie, jak je opisałem: częściowo skaliste równiny, częściowo piaszczyste pustkowia. Dopiero po południu dotarliśmy do urodzajnych, porosłych trawą terenów. Zbliżaliśmy się do jednego z dopływów Rio Pecos, o brzegach pokrytych zielenią zarośli. Gdyśmy stanęli na brzegu, brakowało jeszcze dwóch godzin do wieczora. Od Saskuan-kui dzieliła nas godzina drogi.
Saskuan-kui, czyli Błękitna Woda, było to małe jeziorko, z bijącymi w głębi źródłami. Nadmiar wody spływał do Rio Pecos. Poniżej miejsca, na którym staliśmy teraz, znajdował się odpływ jeziorka do Rio Pecos. Jeszcze dalej w dole rzeki był bród; nie mogliśmy jednak z niego skorzystać, gdyż obawialiśmy się, że dwaj Komancze, którzy powinni nadjechać z tej strony, odkryją nasze ślady. Trzeba więc było przepłynąć przez dość szeroką w tym miejscu rzekę, co w tak upalny dzień było dla nas raczej przyjemnością.
Kiedyśmy dotarli na drugi brzeg, zbadaliśmy najpierw, czy nie ma na nim śladów, a nie znalazłszy ich, uspokojeni ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy ostrożnie pod szerokimi koronami osik w dół rzeki, aż do ujścia odpływu z jeziorka. Byliśmy zatem na jego stronie północnej. Tu także nie znaleźliśmy żadnych śladów. Zsiadłem z konia i przywiązałem go do krzaka, by mógł sobie obgryzać liście. Old Wabble poszedł za moim przykładem, nie mówiąc ani słowa, bym przypadkiem nie uznał go za gadułę. W dalszym ciągu próbował naśladować Winnetou. Ale reszcie towarzyszy wydało się dziwne, że położyłem się w trawie. Zostali w siodłach, a Parker spytał:
– Mamy zsiadać, sir? To jeszcze dzień.
– Właśnie dlatego zsiadłem z konia – odrzekłem.
– Więc nie pojedziemy teraz nad Błękitną Wodę? Chcecie się tam udać po ciemku?
– Tak.
– Czemu nie za dnia? Moglibyśmy ewentualnie zobaczyć jakieś ślady, Mr Shatterhand.
– Tak, ale i nas by zobaczono.
– Sądzę, że gdybyśmy ostrożnie…
Old Wabble przerwał mu surowo:
– Bądźcie cicho i nie wrzeszczcie jak wielbłąd o piętnastu garbach. Czy ja powiedziałem choć słówko? Mr Shatterhand wie chyba, co czyni. Jeśli wam pilno na targ z waszym skalpem, to jedźcie sobie dalej. Ja tu zostaję.
Wszyscy pozsiadali z koni, chociaż Parker mruczał:
– Oho, oho, tylko nie tak ostro, Old Wabble! Dżentelmen taki jak ja nie jest przyzwyczajony, aby mu wymyślano od wielbłądów.
– Prawdziwy dżentelmen trzyma przede wszystkim język na wodzy, zrozumiano? Trafiliście wprawdzie celnie do waszego pierwszego łosia, lecz strzeliliście później tyle byków, że nie uchodzi wam sprzeciwiać się Old Shatterhandowi.
Old Wabble, przemawiając tak surowo do Parkera, chciał okazać, że jest całkowicie po mojej stronie. Byłem jednak pewien, że nie wytrwa długo w swym milczeniu i zacznie mnie rozpytywać tak samo jak przed chwilą Parker.
Gdy zaczęło się ściemniać i uznałem, że już czas, wstałem z ziemi i rzekłem:
– Teraz idę poszukać Komanczów. Zostawiam wam moje strzelby i proszę, żeby się nikt stąd nie oddalał. Czerwonoskórzy mogą być w pobliżu.
– Well. A więc idziecie na zwiady – powiedział Old Wabble. – Czy mogę pójść z wami?
– Szczerze mówiąc, wolę być sam.
– Ależ jesteście tylko człowiekiem i może wam się przytrafić nieszczęście. Wówczas siedzielibyśmy tutaj, nie wiedząc, gdzie was szukać, by wam dopomóc.
– Macie pewną słuszność i wziąłbym was z sobą, gdyby przedsięwzięcie nie było tak niebezpieczne. Najmniejszy błąd może nas zdradzić i narazić na śmierć.
– Daję wam słowo, że nie popełnię żadnego błędu.
– Słowo? Hm. No, niech i tak będzie. Spodziewam się, że go dotrzymacie.
– Dziękuję wam. Możemy iść.
Oddałem Parkerowi moje strzelby i wyruszyłem w towarzystwie Old Wabble’a.
Zarośla otaczające odpływ jeziora tworzyły wąski pas, za którym ciągnęła się otwarta równina. Trzymaliśmy się ich skraju, a wysunięte krzaki dawały nam taką osłonę, że w razie niepożądanego spotkania mogliśmy się błyskawicznie ukryć. Wkrótce zapadły zupełne ciemności, więc nie musieliśmy się o nic obawiać.
– Jaki kształt ma Błękitna Woda, sir? – spytał szeptem Old Wabble.
– Kształt koła. Jest tak mała, że przypomina raczej staw albo sadzawkę niż jezioro. Potrzebowałbym zaledwie dwudziestu minut, by je przepłynąć.
– W takim razie nie jest wcale takie małe, gdyż słyszałem, że jesteś znakomitym pływakiem.
– A wy jak pływacie, Mr Cutter?
– Jak ryba. Może nie wierzycie?
– Skoro tak mówicie, to musi być prawda. W takim razie pływacie lepiej ode mnie, gdyż ja nie ośmieliłbym się powiedzieć, że pływam jak ryba. Nie jesteście jednak zbyt mocno zbudowani.
– Tak, dużo kości, a na nich sama skóra i zmarszczki, nic więcej. Ale czy sądzicie, że to przeszkadza w pływaniu?
– Tak przynajmniej uważa się zazwyczaj.
– Oho! Kto tak twierdzi, ten się nie zna. Gruby człowiek z trudem porusza się w wodzie, ja zaś jestem chudy i długi, toteż mknę przez wodę jak pocisk. To zupełnie tak jak z grotem strzały. Jeśli jest długi i cienki, to prędzej i głębiej wbije się w ciało,