Old Surehand t.1. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 19
– Czy nie położylibyście się górną połową ciała na tratwie? Odpoczniecie i odzyskacie siły.
– Słusznie. Ale czy nie będzie wam za ciężko?
– Nie, zróbcie tak.
Poszedł za moją radą i kiedy pchałem dalej nasz wehikuł, powiedział:
– Jedna rzecz mnie niepokoi, sir. Strażnicy będą się zastanawiali, dlaczego kępa sitowia się porusza, i zaczną coś podejrzewać, chociaż nas nie zobaczą. Przecież jezioro jest spokojne.
– Mylicie się. Woda odpływa tędy do Rio Pecos i dlatego w jeziorze istnieje nieznaczny prąd. Oderwane od brzegu sitowie spływałoby tak samo jak nasza tratwa i czerwonoskórzy nie powinni powziąć żadnych podejrzeń. Pod tym względem jestem zupełnie spokojny. Obawiam się raczej o wasze nurkowanie. Jeśli wam się to nie uda, możemy być zgubieni.
– Nie mówcie tak, sir! Mam przecież tylko puścić tratwę w odpowiedniej chwili, zanurzyć się i wynurzyć po drugiej stronie wyspy. To dziecinnie proste, zwłaszcza przy mojej budowie. Kto ma tyle kości, a tak mało ciała, ten nurkuje jak ryba.
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy. Ogniska Komanczów nad jeziorem płonęły jasno, lecz nie oświetlały nas, a przed blaskiem tego, które rozniecono na wyspie, zakrywały nas krzaki. Kilka gwiazd odbijało się w wodzie. Płynąłem równo i spokojnie, aby nie robić fal, które poruszałyby odbiciem. W ten sposób dotarliśmy bez pośpiechu tak blisko do wyspy, że mogliśmy puścić tratwę z prądem.
– Teraz nadszedł czas, Mr Cutter. Musimy wleźć pod sitowie.
– Well, zaraz to zrobię – odrzekł stary.
Wsunęliśmy się pod tratwę i wystawiliśmy głowy przez otwory. Potem włożyliśmy ręce w pętle i wisieliśmy, jak gimnastycy na pierścieniach. Sitowie niosło nas i tylko nieznaczny ruch ręką lub nogą wystarczał, aby kierować tratwą. Szło to bardzo powoli, a nam z napięcia, w jakim trwaliśmy, czas ten dłużył się jeszcze bardziej.
– Patrzcie! – szepnął stary – Strażnik!
– Widzę go.
– I on nas widzi. Co teraz zrobi?
Byliśmy może o sześćdziesiąt kroków od wyspy. Zarośla rozstępowały się w tym miejscu i widać było ognisko. W jego świetle dostrzegliśmy Indianina czerpiącego wodę. Zauważył kępę sitowia, obserwował ją przez chwilę i wrócił do ogniska.
– Doskonale! – szepnął Old Wabble. – Nie chce o nas nic wiedzieć.
– To nam bardzo na rękę, ale zaczekajmy, czy jednak nasza tratwa nie wpadła mu w oko.
Upływała minuta za minutą, zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy, ale strażnik już się nie pokazał. Brakowało jeszcze czterdziestu, potem trzydziestu, dwudziestu, a wreszcie dziesięciu kroków do brzegu.
– Teraz, Mr Cutter! – szepnąłem do starca. – Wy popłyniecie pod wodą w prawo, a ja w lewo dookoła wyspy, żebyśmy sobie nie przeszkadzali i uniknęli zderzenia. Po tamtej stronie wyjdziemy z wody i znajdziemy się na tyłach straży. Czy macie ręce w pętlach?
– Nie.
– Czyście gotowi?
– Yes. Możemy zaczynać.
Puściłem tratwę, zanurzyłem się głęboko, opłynąłem połowę wyspy i wychyliłem się ostrożnie po drugiej stronie. Dwoma ruchami rąk dopłynąłem do brzegu. Old Wabble’a nie było widać. Musiał wyjść na ląd w innym miejscu.
Nie miałem czasu troszczyć się o niego, musiałem przede wszystkim śpieszyć do strażników. Położywszy się na ziemi, zacząłem się czołgać przez krzaki. Siedzieli przy niewielkim ognisku, gdzie płonęło kilka polan. Jeden z nich zwrócony był do mnie plecami, a drugi lewym bokiem. Opodal, w cieniu zwieszających się gałęzi, leżał pojmany. Nie widziałem jego twarzy, tylko na nogi padał mu blask ognia – był skrępowany. Podniosłem się, jednym skokiem znalazłem się przy ogniu i dwoma błyskawicznymi uderzeniami powaliłem na ziemię czerwonoskórych. Pochyliłem się nad nimi; byli ogłuszeni.
– To biały! – zabrzmiał głos jeńca. – Przychodzicie po mnie?
– Tak – odparłem. – Pomówimy później, nie traćmy czasu!
Ukląkłem nad nim i dobyłem noża, kiedy za sobą usłyszałem szmer.
– Czy to wy, Mr Cutter? – zapytałem, nie oglądając się. Któż inny mógłby to być?
– Uff, uff, uff, uff! – odpowiedziały dwa obce mi głosy.
Zerwałem się błyskawicznie. Dwaj Indianie, ociekający wodą, stali i patrzyli na mnie jak na widmo. Później powiedział mi Old Sure hand, że straż zmieniała się co dwie godziny i wtedy nowi strażnicy przypływali na wyspę. Te ociekające wodą postacie pojawiły się w tak nieodpowiedniej chwili, aby właśnie zastąpić ogłuszonych przeze mnie wartowników. Ale zdumienie moje trwało tylko sekundę. Pochwyciłem jednego z czerwonoskórych lewą ręką za gardło, a prawą powaliłem go na ziemię. Potem chciałem chwycić drugiego, lecz nie zdążyłem – z przeraźliwym krzykiem wskoczył do wody i nie przestając wrzeszczeć, popłynął ku obozowi.
Nie było czasu do stracenia. Podskoczyłem do Old Surehanda i przeciąłem mu więzy na rękach i nogach. Oprócz tego przywiązano go dwoma rzemieniami do wbitych w ziemię palików.
– Czy możecie się ruszyć, sir? – spytałem go, kiedy powstał.
Widziałem tego człowieka po raz pierwszy, ale nie miałem czasu przypatrywać mu się. Wyprostował swą potężną postać, schylił się, by zabrać nóż jednemu z ogłuszonych Indian, i rzekł tak spokojnie, jakby nie miał wcale powodu do obaw:
– Jestem gotów, sir.
– A płynąć możecie?
– Tak. Dokąd?
– Prosto na drugą stronę, czekają tam na nas.
– No to ruszajmy. Za minutę czerwonoskórzy będą tutaj.
Miał słuszność. Zaalarmowani Komancze podnieśli piekielny zgiełk. Nie mogliśmy ich widzieć, ale poznaliśmy po plusku i bryzganiu wody, że rzucili się w jezioro i płynęli ku wyspie. Musieliśmy uciekać. Ale gdzie był Old Wabble?
– Mr Cutter, Mr Cutter! – ryknąłem, przekrzykując wrzaski Indian. – Mr Cutter, czy jesteście tutaj?
Old Surehand skoczył na brzeg, aby spojrzeć ku obozowi. Po chwili wrócił i zapytał, ale już nie tak spokojnie jak poprzednio:
– Mr Cutter? Macie na myśli