Old Surehand t.1. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 24
Pojechaliśmy więc, zaopatrzeni obficie w zapasy mięsiwa. Ja trzymałem się z Old Surehandem na przedzie. Oczywiście, skierowałem się w stronę brodu, a gdy przybyliśmy tam, wjechałem w wodę, inni zaś ruszyli w ślad za mną. Na drugim brzegu zeskoczyłem z wierzchowca, przywiązałem go do drzewa i usiadłem na ziemi. Old Surehand i Old Wabble poszli natychmiast za moich przykładem, ale Parker i reszta pozostali na koniach.
– Zsiadacie, sir? Wygląda na to, że zamierzacie zabawić tu dłuższy czas – odezwał się Parker.
Nie odpowiedziałem, gdyż Old Wabble podjął się wyjaśnić za mnie całą sprawę.
– Rzeczywiście, Mr Parker, zostajemy tutaj. Czy nie możecie pojąć, dlaczego pojechaliśmy znowu na zachód zamiast na wschód i dokąd właściwie jedziemy?
– Cóż za pytanie? Uważacie mnie widocznie za bardzo głupiego. Czerwonoskórzy nie powinni wiedzieć, że znamy ich plany wojenne i że chcemy udać się na wschód. Musimy zatem jechać w przeciwnym kierunku. Jednakże jest dla mnie zagadką, dlaczego zatrzymaliśmy się tutaj, a nawet rozsiadamy się wygodnie.
– Już niejedno było dla was zagadką i niejedno jeszcze nią będzie! Z początku nie chcieliście odjechać od brzegów Błękitnej Wody, chociaż groziło nam tam największe niebezpieczeństwo. A teraz, tutaj za rzeką, wśród zarośli, gdzie jesteśmy zupełnie bezpieczni, siedzicie przylepieni do siodła jak mucha na lepie. Zsiądźcie no prędzej.
Parker usłuchał wezwania, mrucząc z niechęcią. Old Wabble’a rozgniewało to, bo huknął ze złością:
– Co tam mruczycie pod nosem? Jedźcie sobie dalej, skoro wam się tu nie podoba; nikt nie będzie się starał was zatrzymać, możecie być pewni.
– Czy proszę o to, Mr Cutter?
– A więc nie mruczcie! Czy wiecie, co takie mruczenie znaczy? To obraza dla Mr Shatterhanda, który jest dla was wszystkich przykładem. Tym mruczeniem okazujecie, że nie zgadzacie się z nim, a wiecie, co wam powiedziałem: kto uważa go za głupca, z tym się po prostu rozstaniemy.
Nie rozłożyliśmy się obozem tuż nad wodą, lecz za pasem zarośli rosnących na brzegu, ja zaś usiadłem tak, aby przez lukę pomiędzy krzakami móc objąć okiem całą szerokość rzeki i cały bród. Old Surehand siedział obok mnie.
Old Wabble opowiadał właśnie o pewnym napadzie rabunkowym dokonanym na Llano Estacado, a ponieważ znałem jedną z obecnych przy tym osób, słuchałem z zajęciem opowiadania, nie zwracając uwagi na rzekę. Wtem Old Surehand trącił mnie, wskazał na bród i powiedział:
– Patrzcie tam, sir! Nadchodzą!
Old Wabble przerwał opowiadanie i wyjrzeliśmy przez zarośla. Na przeciwległym brzegu ukazała się gromada konnych Komanczów, złożona z trzydziestu może wojowników, pomalowanych wojennymi barwami. Jeden z nich, prawdopodobnie dowódca, zsiadł z konia i badał wzrokiem ziemię, by się przekonać, czy przebyliśmy bród, czy też pojechaliśmy w bok. Przekonawszy się, jak było, wsiadł znów na konia i wjechał w wodę. Jego ludzie ruszyli za nim, indiańskim zwyczajem jeden za drugim.
– Jacy nieostrożni! – rzekł Old Wabble. – Wszyscy od razu wchodzą w rzekę, nie wysławszy naprzód zwiadowcy, by się upewnić, gdzie jesteśmy. Teraz wyjdą wszyscy przed nasze strzelby, a moje kule są na ich usługi.
Złożył się do strzału, ale powstrzymałem go, mówiąc:
– Nie strzelajcie, sir. Czekałem na nich nie po to, by ich wystrzelać, lecz by ich odwieść od zamiaru ścigania nas. Jeśli zawrócą i dadzą nam spokój, będzie to dla nas o wiele lepsze, niż gdybyśmy ich wystrzelali. Skoro tylko pierwszy z nich będzie dość blisko, pokażemy się im, wymierzycie w nich strzelby, a ja będę z nimi pertraktował. Strzelać macie dopiero wtedy, kiedy przemówi mój sztucer.
– Jak chcecie – mruknął Old Wabble – ale wolałbym, żeby tych czerwonoskórych pogasić jak tuzin świec.
Nie był przyjacielem Indian i nie zgadzał się z moim humanitarnym postępowaniem. Zaczekałem, dopóki dowódca nie zbliżył się na odległość dziesięciu długości konia, po czym wstaliśmy i wyszliśmy spoza zarośli. Wszystkie nasze strzelby zwróciły się ku niemu i ku jego ludziom. Zobaczyli nas natychmiast.
– Uff, uff, uff! – zabrzmiały okrzyki zdziwienia i przestrachu.
– Stać! – zawołałem. – Kto się ruszy albo podniesie broń, zginie!
– Uff! – wykrzyknął dowódca. – Old Shatterhand jeszcze tutaj? Dlaczego ukrył się i nie pojechał dalej, jak sądziliśmy?
– Aha, tak sądziliście? – spytałem. – Więc zdawało wam się, że nie mam rozumu i nie domyślę się, że podążycie za nami?
– My nie jedziemy za Old Shatterhandem. Jedziemy po prostu na polowanie.
– Od kiedy to czerwoni wojownicy mają zwyczaj malować sobie twarze, gdy zamierzają polować?
Dowódca nie znalazł na to odpowiedzi i zawołał z gniewem w głosie:
– A od kiedy wojownicy Komanczów muszą zdawać sprawę każdej bladej twarzy z tego, co czynią lub co chcą czynić?!
– Od chwili kiedy Old Shatterhand tego żąda. Powiedziałem wodzowi Wupa-umugi, że jestem przyjacielem czerwonych mężów, ale nie znam łaski, gdy mnie zaczepiają.
– Nie chcemy was zaczepiać.
– To wracajcie natychmiast.
– Nie zrobimy tego. Przejedziemy obok was na polowanie.
– Spróbujcie. Nikt z was nie przejedzie, a rzeka poniesie w dół wasze trupy i wyrzuci je na brzeg. Widzicie, że wszystkie nasze strzelby są wymierzone w waszą stronę. Gdy zechcę, wypalą, a moja czarodziejska strzelba także do was przemówi. Daję wam czas zwany przez nas, białych, pięcioma minutami, jeśli po ich upływie nie zawrócicie koni, nikt z was w ogóle stąd nie odjedzie. Powiedziałem.
Wziąłem sztucer do ręki, a chociaż nie trzymałem go w pogotowiu do strzału, bo w przeciągu pięciu minut byłoby to dość nużące, zwróciłem go przecież tak, że lufa skierowana była wprost na dowódcę. Odwrócił się na siodle, powiedział kilka słów do stojących za nim wojowników, potem znów patrząc na mnie, zapytał:
– Jak długo pozostanie Old Shatterhand tu nad rzeką?
– Dopóki się nie przekona, że synowie Komanczów nie mają względem niego złych zamiarów.
– Tego może dowiedzieć się już teraz.
– Nie.