Old Surehand t.1. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Old Surehand t.1 - Karol May страница 26
Wiedziałem, że niebawem dojedziemy do potoku, uchodzącego z lewej strony do rzeczki. To miejsce nadawało się doskonale, aby skręcić w przeciwną stronę, gdyż potok dawał sposobność ukrycia śladów. Zatrzymałem się więc, wyprzedziwszy nieco innych, i rzekłem:
– Moi panowie! Dwie godziny upłynęły. Nie mamy już powodu jechać dalej na zachód. Czy zgadzacie się ze mną?
Old Surehand, Old Wabble, Parker i Hawley przytaknęli, ale reszta milczała w zakłopotaniu. Zaczęli trącać się łokciami, a wreszcie najodważniejszy z nich, niejaki Wren, postanowił odpowiedzieć, lecz bojąc się protestów z naszej strony, rozpoczął układy, zwracając się do mnie z zapytaniem:
– Czy byliście już kiedy w Paso del Norte, sir?
– Kilka razy – odrzekłem.
– Ile czasu potrzeba, aby się tam dostać?
– Kto zna dokładnie drogę i ma dobrego konia, może tam dotrzeć w ciągu pięciu lub sześciu dni. Czemu pytacie mnie o to, Mr Wren?
– Powiedziałbym wam chętnie – odparł – gdybym wiedział, że nie weźmiecie mi tego za złe.
– Mówcie. Potem się pokaże, czy was dobrze, czy fałszywie rozumiem.
– A więc powiem wam. Mianowicie… hm… hm…
Poklepał się po karku, poskrobał za uchem, ale słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Omijając sedno sprawy, mówił dalej:
– Wiecie, że właściwie zdążaliśmy w dół, do Teksasu, ale potem postanowiliśmy zrobić inaczej. Rozmawialiśmy o tym, kiedyście wczoraj z Mr Cutterem opuścili obóz. Myślimy, że lepiej będzie, jeśli udamy się do Paso del Norte albo w ogóle w okolice Rio del Norte.
– Jesteście wolnymi ludźmi i możecie czynić, co wam się podoba.
– A więc nie macie nic przeciwko temu, żebyśmy się odłączyli?
– Nic, zupełnie nic. Ale powiedzcie nam, kiedy zamierzacie odjechać?
– Zaraz. Nie chcemy niepotrzebnie nadkładać drogi. Wy macie przecież zawrócić.
– To prawda. A wy, jeśli chcecie się dostać nad Rio Grande del Norte, musicie jechać dalej w tym samym kierunku.
– Tak. I musimy się tu z wami rozstać, chociaż bardzo nad tym ubolewamy. Cieszy nas tylko to, że nie bierzecie nam tego za złe.
– Ani mi to przez myśl nie przeszło! Macie własne dobro na względzie, a to jest prawem i obowiązkiem każdego człowieka.
Old Wabble przysłuchiwał się z obojętną miną, ale twarze Parkera i Hawleya wyrażały gniewne zdumienie. Kiedy wypowiedziałem ostatnie słowa, Parker wtrącił:
– Prawem i obowiązkiem? Mówicie to tak spokojnie, sir? Ci ludzie przyrzekli jechać z wami na Llano Estacado i obowiązkiem ich jest dotrzymać słowa tak samo, jak naszym prawem żądać od nich spełnienia obietnicy.
– Każdy postępuje, jak mu się podoba – powiedziałem. – Jeśli ci dżentelmeni chcą się z nami rozstać, to nie tylko nie mamy prawa im przeszkadzać, lecz powinniśmy im nawet dopomóc.
– Jeszcze im pomagać?! – gniewał się Parker. – Na czym to ma polegać?
– Na tym, że zaopatrzymy ich w żywność.
– Bylibyśmy ostatnimi głupcami! Ani mi się śni na to pozwalać!
Old Wabble musiał się domyślać, dlaczego postępuję w taki właśnie sposób, bo rzekł do Parkera:
– Największym głupcem jest ten, kto nie wie, do kogo należy rozporządzanie żywnością. Powiadam wam, że dam tym ludziom tyle mięsa, ile nam będzie zbywało. Czy odchodzą od nas ze strachu, czy z innego powodu, to mi wszystko jedno. Dostaną mięso, bo muszą jeść po drodze, to jasne. Kto chce odejść, niech powie, abyśmy wiedzieli, jak rzeczy stoją.
Wszyscy chcieli odejść z wyjątkiem Parkera i Hawleya, którzy oświadczyli, że wstydzą się tchórzostwa swych towarzyszy. Skończyło się na tym, że ośmiu ludzi otrzymało zapasy mięsa i odjechało po krótkim czasie i niezbyt serdecznym pożegnaniu. Hawley milczał, lecz Parker długo złorzeczył odjeżdżającym.
– A więc zawracamy, Mr Shatterhand? – spytał Old Wabble.
– Nie tutaj jeszcze. Musimy dostać się nad potok i pójść jego łożyskiem, aby czerwonoskórzy nie odkryli naszych śladów, jeśli nadejdą jeszcze przed wieczorem.
– Sprytnie pomyślane! Pójdą śladami naszych wiarołomnych towarzyszy, myśląc, że jesteśmy jeszcze z nimi, a my tymczasem umkniemy w bok. To pomysł tak dobry, że można by go w książce wydrukować, to jasne.
W dziesięć minut potem znaleźliśmy się nad strumieniem i podążyliśmy jego łożyskiem, brodząc w wodzie.
Koniom przychodziło to z trudem, ponieważ szerokość i głębokość potoku zmieniała się bardzo często. Ale dopiero po godzinie uznaliśmy, że możemy już wyjść na suchy grunt. Uczyniliśmy to w miejscu skalistym, by nie zostawić śladów, które by nas zdradziły. Teraz mogliśmy mieć już pewność, że uczyniliśmy wszystko, by uniemożliwić Komanczom pościg. Wodą szliśmy przez godzinę na południe, a gdy opuściliśmy ją, podążyliśmy na wschód, aby dostać się do Rio Pecos. Wedle moich obliczeń musiało to nastąpić w miejscu odległym o dwie godziny drogi od brodu. Jeśli nie zajdzie jakiś nieszczęśliwy przypadek, należy się spodziewać, że nie natkniemy się na Komanczów.
Obie doliny rzeczne, którymi jechaliśmy dotychczas, miały wiele zakrętów. Teraz mogliśmy jechać prosto przed siebie, toteż zużyliśmy mniej czasu aniżeli na jazdę w tę stronę. Mniej więcej o wpół do drugiej dotarliśmy nad Rio Pecos. Niebawem znaleźliśmy miejsce, gdzie powolny prąd wody umożliwiał przepłynięcie rzeki, a potem ruszyliśmy cwałem przez zieloną prerię, leżącą pomiędzy brzegiem a łańcuchem wzgórz. Ponieważ łańcuch ten nie biegnie równolegle do rzeki, lecz zbliża się do niej lub oddala, sawanna nie ma stale tej samej szerokości. Czasem ścieśnia się tak, że tworzy tylko wąskie pasemko, czasem zaś rozciąga się przed oczyma w bezkresną dal. Pędziliśmy jak burza przez trawiastą dolinę.
Jechałem obok Old Surehanda i postanowiłem go zapytać o coś, co bardzo mnie frapowało:
– Bywaliśmy razem w różnych stronach, więc dziwne właściwie, że ani razu nie spotkaliśmy się z wami.
– Dla mnie to zrozumiałe, a i wy także przestaniecie się dziwić, skoro się kiedyś dowiecie, gdzie i jak żyję.
– Czy to tajemnica?
– I tak,