Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies страница 10
– W takim razie, dlaczego podpalił drzwi swojej sali, narażając życie innych pacjentów?… I poturbował lekarkę, która przypadkiem znalazła się wtedy na korytarzu?
– Nie mam pojęcia. – Ludwik Fitowski zatrzymał się nagle na środku pokoju i splótł ręce na piersiach. – To niepodobne do ojca… Coś lub ktoś musiał go do tego skłonić. – Mężczyzna nerwowym ruchem wcisnął dłonie w kieszenie i wznowił to swoje pełne konsternacji i zdziwienia dreptanie w skarpetkach po dywanie.
– A może pański ojciec skłamał z tą chorobą, licząc na pieniądze? – podsunął policjant.
– Ojcu niczego nie brakowało. To ja pożyczałem od niego.
– Cóż, wyjaśnimy tę kwestię wkrótce, gdy pana ojciec się odnajdzie. Teraz chciałbym tylko prosić o jakąś aktualną fotografię pana Fitowskiego.
– Z tym może być problem… Tata nie cierpiał się fotografować. A na kilku rodzinnych zdjęciach, które posiadam, jest ujęty w całej postaci, więc raczej się nie nadadzą… Chyba że… – Podszedł do komody i zaczął grzebać w szufladach. – Powinienem mieć jakąś jego starą fotografię paszportową. Chyba niewiele się zmienił od tamtego czasu… – Mężczyzna zaczął przerzucać dokumenty, odkładać na dywan u swoich stóp świadectwa szkolne, dyplomy i rachunki. – Jest! – ucieszył się. Widać było, że pierwszy szok związany z wizytą policjanta już mu minął i szczerze usiłował pomóc w poszukiwaniu ojca.
W jego rękach Wiśniewski dostrzegł zniszczoną książeczkę, z której Ludwik delikatnie odkleił ledwie trzymającą się kartki fotografię, i spękaną i pożółkłą, podał komisarzowi.
– Co tam pan ma? – zainteresował się policjant. – To jakiś dowód tożsamości?… Mogę rzucić okiem?
Mężczyzna niechętnie przekazał mu książeczkę. Był to francuski paszport wystawiony na Jacques’a de Fitte’a, urodzonego 6 maja 1858 roku.
– Co to ma znaczyć?! Czyj to dokument?
Fitowski wstał, a jego twarz zrobiła się purpurowa jak buzia ucznia, którego belfer ośmieszył przed całą klasą.
– To paszport… dziadka… – bąknął. – Właściwie pradziadka… Był bardzo podobny do ojca. Po prostu wykapany tato… – słowa przechodziły mu coraz lżej przez gardło. – Pomyślałem, że chociaż tyle mogę zrobić… Oni naprawdę są identyczni, jak bliźniacy. Nikomu nie zrobi to przecież różnicy, a da jakieś wyobrażenie… – tłumaczył się nawinie.
– A w mieszkaniu ojca nie znajdziemy jakiejś jego fotografii?… Ma pan może klucze?
– Niestety, nie mam.
– I tak będziemy musieli tam zajrzeć. Zwykle uciekinierzy wracają do swoich domów, gdy uznają, że zamieszanie ucichło.
Wiśniewski miał nosa nie tylko do policyjnych spraw. Miał też nosa do ludzi. Dlatego tak kiepskie kłamstwa jak to, w wykonaniu Ludwika Fitowskiego, demaskował bezbłędnie, bez pomocy wariografu. Nie był tylko pewny, co było nieprawdą. Czy to, że Ludwik nie miał aktualnego zdjęcia ojca, czy że nie posiadał kluczy do jego mieszkania? A może jakaś tajemnica związana była z tym paszportem? Po co w ogóle po niego sięgał? I kim właściwie był człowiek z fotografii? Przecież nie Jakubem Fitowskim, bo jeśli dokument nie był fałszywy, to człowiek z wypłowiałej fotografii musiałby mieć dzisiaj 155 lat…
Oczywiście przycisnął Ludwika, dopytując o właściciela paszportu. Jednak mężczyzna zaczął kręcić, że właściwie jest to zdjęcie ojca, które „za komuny”, jak się wyraził, zostało wklejone do paszportu dziadka. Ojciec używał ponoć tego podrobionego dokumentu w jakimś nieznanym Ludwikowi celu, być może związanym z działalnością antyrządową.
Wiśniewski w końcu machnął ręką na te mętne wyjaśnienia. W tej chwili nie interesowały go rodzinne problemy Fitowskich, zwłaszcza te sprzed lat. Zajmowało go to, co dzieje się z Jakubem Fitowskim obecnie i wydarzenia minionej nocy. Myśl, że ktoś pomógł pacjentowi w opuszczeniu szpitala prześladowała go coraz częściej. Ktoś musiał przecież zablokować alarm, gdy pacjent otwierał drzwi w piwnicy, zorganizować mu transport, bo pieszo daleko by nie zaszedł. A jeśli tak, to jaki był w tym cel? Poza podpaleniem drzwi i atakiem na hematolog, nic innego nie wydawało się działaniem szaleńca. Przeciwnie, nosiło znamiona dobrze zorganizowanej ucieczki. Zresztą – rozumował policjant – podpalenie drzwi miało przecież zwabić kogoś, kto je otworzy.
Wiśniewski zajrzał do swego wymiętego notesu, który darzył większym zaufaniem niż spis kontaktów w smartfonie. Odszukał numer stacjonarnego telefonu Marty Fliegel i wybrał go. Nikt nie podniósł słuchawki, choć pani hematolog, jak wiedział, była na zwolnieniu lekarskim, więc istniała spora szansa, że zastanie ją w domu. Potem zadzwonił na jej komórkę, lecz kobieta również nie odebrała. W spisie odnalazł telefon do komisariatu rejonu Poznań – Północ i poprosił o kontakt z dzielnicowym z rewiru, pod który podlegało miejsce zamieszkania Marty Fliegel. Dzielnicowy zgodził się sprawdzić dla niego kilka rzeczy.
Marcin Wiśniewski wstał, podszedł do okna, wyjrzał na pustawy o tej porze parking. Nie było tam radiowozu, którego używali chłopaki zza ściany, a w pokoju obok panowała cisza. Zrobił kilka kroków w stronę drzwi, przekręcił patentowy zamek i rozparł się w fotelu. Wyciągnął z kieszeni marynarki srebrną piersiówkę, oparł nogi o kant biurka i pociągnął solidny łyk szkockiej. Przymknął oczy, delektując się przyjemnym szczypaniem na języku. Teraz mógł spokojnie pomyśleć. Alkohol odprężał go, pozwalał mu pozbyć się negatywnych myśli i emocji. Popijał niewiele, ale często, nie upijając się, raczej, jak to określał, „smakując” trunki, i nikt nie przekonałby go, że to już uzależnienie.
Wiśniewski awansował niedawno, jednak na rzecz swojej kariery pracował od wielu lat. Nie przyszedł przecież do policji, żeby do emerytury szlifować chodniki. Był ambitny w pracy i na zaocznych studiach, które ukończył z całkiem dobrym wynikiem. Dwa lata temu obronił pracę licencjacką na temat wpływu zamożności przedsiębiorców na skłonność do popełniania przestępstw finansowych. Wymyślił go, gdy pracował w wydziale do walki z przestępczością gospodarczą i był obeznany z ludźmi, którzy choć wiele posiadali, połasili się na jeszcze więcej. Teraz, po raz kolejny w swoim zawodowym życiu, zmienił stanowisko i miał wrażenie, że znowu traktowany jest jak młody, choć w policji pracował od ponad dziesięciu lat.
W policyjnym rejestrze nie był notowany ani Ludwik, ani Jakub Fitowski. Wiśniewski sprawdził ich dane w Centralnej Bazie Ewidencji Ludności PESEL i we wszystkich bazach danych instytucji, do jakich miał dostęp. W rejestrach ZUS-u figurował Jakub Fitowski, mieszkaniec Warszawy, urodzony 6 maja 1905 roku, zaś w bazie PESEL ten sam jak się zdawało mężczyzna, urodzony tego samego dnia, lecz w 1945 roku i zameldowany jest w Poznaniu. Wiśniewski prawie spadł z fotela, gdy zestawił te informacje. Zdjął nogi z biurka, zakręcił piersiówkę i wrzucił ją do szuflady. Jeszcze raz przyjrzał się danym z obu rejestrów. Miał do czynienia z biurokratycznym cudem, karygodnym błędem jakiegoś urzędnika albo efektem oszustwa.
– O co tu, kurwa, biega? – policjant spytał sam siebie, potarł kark