Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies страница 11
Ta analiza zmęczyła podkomisarza Wiśniewskiego. Zaczął przechadzać się w zadumie po biurze, aż usłyszał jak ktoś naciska klamkę. Drzwi były nadal zamknięte, więc otworzył je pospiesznie.
Do pokoju wszedł sierżant Jarosz.
– Widziałeś coś takiego, Janek? – Wiśniewski złapał go za łokieć i podprowadził do komputera, nim policjant wyłożył mu cel swojej wizyty. Wskazał dane z ewidencji ZUS i PESEL Jakuba Fitowskiego.
– Facet ma fałszywe papiery – skwitował Jarosz.
– Ale które?
– No, dowód… ZUS, bracie, ma najpewniejsze dane – rzekł z przekonaniem. – Ktoś dał ciała w czasie przydzielania numerów PESEL, a facet z jakichś względów tego nie wyprostował. Albo raczej zrobił to celowo…
– Co ty pieprzysz!? Jeśli ZUS ma prawdziwe informacje, to gość jest stulatkiem!
– No, to nie wiem… – poddał się Jarosz. – To twoja sprawa. – Zajął miejsce po przeciwnej stronie biurka i założył nogę na nogę.
– Słuchaj, ten facet dopiero co zwiał ze szpitala – wyjaśnił Wiśniewski i również usiadł, jakby uspokojony spokojem kolegi. – Wszyscy twierdzą, że wygląda na góra czterdzieści parę lat. W dowodzie ma rok urodzenia 1945, czyli zbliża się do siedemdziesiątki, a wedle twojej teorii i papierów ZUS-u powinien już nie żyć… Puknij ty się w łepetynę! – Postukał się znacząco palcem wskazującym w czoło.
– To ten uciekinier z kliniki?! – zaskoczył wreszcie sierżant.
– Aha.
– No to właśnie przyszedłem po jego fotkę. Trzeba ją dać do prasy. Masz jakąś?
– I tak, i nie.
– Gadasz dzisiaj jakoś bez sensu – zniecierpliwił się Jarosz.
– To jest właśnie nasz uciekinier… – Wiśniewski wziął w dwa palce wydruk fotografii paszportowej de Fitte’a, a potem ostentacyjnie upuścił na blat biurka. Młodszy stopniem kolega przyciągnął kartkę do siebie i przyjrzał się mężczyźnie o staroświeckim wyglądzie. – Albo jego dziadek… Albo pradziadek. Jak wolisz… Przypadkiem trafiłem na jakąś podejrzaną rodzinną historię i nie mam pojęcia, co z tym zrobić. Niby nie jest to nasza sprawa, bo nie jesteśmy żadnym IPN-em, ale coś mi tu pachnie kryminałem.
– Jeśli nie było trupa, to wszystko pewnie już się przedawniło – podsunął Jarosz.
– Może tak, a może nie. Nie mam zamiaru nikomu grzebać w przeszłości. Chyba, że będę do tego zmuszony…
– No to jak nie jesteś zmuszony, to dawaj zdjęcie tego Fitowskiego, bo nie mam czasu na pierdoły – powiedział i energicznie wstał.
– Dam ci zdjęcie z bazy PESEL. Nic lepszego na razie nie mam.
– No i dobrze, bo pora już porozsyłać listy gończe, a nie zastanawiać się, na której fotografii facet lepiej wyszedł.
Rozdział 5
Dla dziewiętnastolatka z dalekiej prowincji Paryż zdawał się być miastem ze snu. Okazałe gmachy, potężne mosty, szalony ruch na ulicach – wszystko to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie.
Zaskoczyła mnie również polityka swoim wpływem na społeczeństwo. Może dlatego, że gdy zjawiłem się w stolicy wiosną 1877 roku, akurat spierali się ze sobą rojaliści i zwolennicy republiki, zatem o sprawach państwa pisano wtedy wiele w prasie, o przyszłości Francji dyskutowano w kawiarniach i na bulwarach. Dla mnie, od zawsze skoncentrowanego wyłącznie na rodzinie i przyjaciołach, tak powszechne roztrząsanie spraw kraju stanowiło novum.
Jednakże polityka nie zdołała na dłużej przyciągnąć mojego zainteresowania. O wiele mocniej przyciągnęła je nieco starsza ode mnie córka sąsiadki. Mieszkaliśmy drzwi w drzwi, więc siłą rzeczy widywaliśmy się często. Początkowo uśmiechaliśmy się tylko do siebie, bez słowa mijając się na schodach, w wejściu do kamienicy albo spotykając się u progów naszych mieszkań. Jej malinowe usta, błękitne oczy i jasne fale włosów zawsze schludnie spiętych lub skrytych pod kapelusikiem, jej milczenie, płoche spojrzenia sprawiły, że polubiłem ją od pierwszego spojrzenia, a przez nią i to miasto.
Paryż oswajał mnie szybko, w miarę jak poznawałem jego rozrywki, sekrety i ulice, początkowo zbyt ruchliwe dla mnie, prowincjusza, z ciągłym turkotem dorożek lub diabelskim warkotem pojawiających się coraz częściej automobili. Przygotowywałem się wtedy do podjęcia nauki w Ecole Polytechnique, choć szkoła ta nieszczególnie przypadła mi do gustu. Kojarzyła mi się raczej z wojskowością, a ja nie marzyłem, żeby zostać żołnierzem.
Mój pokoik w mieszkaniu Edith i jej męża szybko zapełniał się książkami, które zacząłem w tym okresie pochłaniać równie łapczywie jak uroki stolicy. Tę fascynację literaturą w dużej mierze zawdzięczam rzeczonej córce sąsiadki, Sophie, którą co rusz widywałem z książkami pod pachą. To dzięki literaturze nasze nieme uśmiechy przekształciły się wpierw w wymianę uprzejmości, potem w coraz śmielsze konwersacje. Któregoś popołudnia, gdy próbowała otworzyć drzwi mieszkania, niezdarnie ściskając pod pachą kilka tomów, książki wysunęły się spod jej ramienia, a ja, spostrzegłszy to, cofnąłem się ze schodów i pospieszyłem jej z pomocą. Niemal jednocześnie pochyliliśmy się nad upuszczonymi książkami. Wtedy to nasze czoła zawarły ze sobą bolesną znajomość. Właściwie nie tyle ból okazał się największy, co zażenowanie nas obojga. Jednak przełamaliśmy nieśmiałość, a mój specyficzny akcent zaciekawił dziewczynę. Powodowany emocjami, nałgałem, jaki to ze mnie wielbiciel literatury, choć przez okres liceum nieczęsto zaglądałem do książek innych niż obowiązkowe lektury i podręczniki. Sophie oczywiście zapragnęła poznać moje czytelnicze gusta. Zainteresował ją również mój pogląd na temat wydanej właśnie powieści „L’Assomoir” Zoli. Chcąc się jej przypodobać, ochoczo pochwaliłem książkę i autora; stwierdziłem, że jest piękna i bardzo mnie wzruszyła.
– To ciekawe, bo ja mam zupełnie inne odczucia – wypaliła panna.
– Może więc raczy pani spotkać się ze mną, gdy tylko obowiązki na to pani pozwolą, i wyjawić mi swoje przemyślenia? – spytałem, nie widząc nic złego w odmiennym spojrzeniu uroczej studentki na ostatnie dzieło Zoli. Prawdę powiedziawszy, wcześniej o nim nawet nie słyszałem.
O dziwo, Sophie zgodziła się spotkać ze mną w nadchodzącą niedzielę, tuż po porannej mszy. Miałem więc czas do końca tygodnia, żeby kupić wspomnianą książkę i pospiesznie ją przeczytać. „L’Assomoir” była siódmą częścią serii o rodzinie Rougon-Macquortów, szeroko komentowaną na kulturalnych stronach periodyków. Ku mej rozpaczy, okazało się, że nic nie mówiący mi tytuł, zaczerpnięty z paryskiego slangu, oznaczał spelunkę albo mordownię, a powieść była utworem traktującym o nędznym życiu klasy robotniczej, jak na owe czasy skandalizującym, który jeśli nie oburzył, to na pewno podzielił opinię publiczną. Trudno byłoby określić tę powieść jako „piękną i wzruszającą”, choć przy odrobinie pomysłowości można się było z takiego poglądu wytłumaczyć. Co