Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies страница 12
Paryż i paryżanie rozbudzili we mnie jeszcze jedną potrzebę – potrzebę obcowania z pięknem, która rozciągnęła się szybko daleko poza wymiar stricte artystyczny. Zacząłem interesować się modą, w której Paryż wciąż wiódł prym, choć akurat w modzie męskiej Francuzi poczęli naśladować Anglików. Garnitur stał się nieodłącznym atrybutem dobrze ubranego mężczyzny, a dbający o swój wygląd człowiek dostosowywał swój strój nie tylko do sytuacji, ale i pory dnia. Dzięki wsparciu finansowemu rodziny (ojciec w zasadzie nigdy nie odmawiał mi pieniędzy na żadne zbytki) mogłem nie tylko podążać za modą, ale i korzystać z rozrywek, w których gustowali zamożni paryżanie. Siostra kpiła sobie ze mnie, żem dandys i burżuj. Widząc, iż z prostego młodzieńca z prowincji przeistaczam się w wielkomiejskiego próżniaka. Dziś przyznać muszę, że w tym jej poglądzie było wiele prawdy… Dziewiętnastowieczna moda męska stała się mą pasją. Nie przeczę, że duży wpływ na mój stosunek do ubioru wynikał nie tylko z potrzeb estetycznych, ale i z zamiłowania do kobiet. Szybko zauważyłem bowiem, że mężczyzna elegancki, dżentelmen z klasą wzbudza o wiele większe zainteresowanie płci pięknej, niż choćby urodziwy, acz zaniedbany młodzian. Z czasem zainteresowanie modą męską i krawiectwem wpłynęło również na moje aspiracje zawodowe. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że przez połowę swego życia będę wyszukiwał najprzedniejsze materiały garniturowe i handlował nimi w całej Europie.
Okres pobytu u Edith, te szczęśliwe miesiące, kiedym niewiele się uczył, a dużo bywał i radował się pełnym rozrywek miastem, upłynęły mi niezwykle szybko. Trzeba było rozstać się z siostrą, jej mężem, tudzież ich wygodnym mieszkaniem, i poświecić się nauce.
W dniu gdy żegnałem się z siostrą i wybierałem na uczelnię, Edith ze łzami w oczach zdradziła mi rodzinną tajemnicę. Tajemnicę bardzo osobistą, której ja byłem częścią.
– Trudno mi o tym mówić, ale nadeszła pora, żebyś poznał ukrywaną przed tobą prawdę – szepnęła mi do ucha, tuląc swój mokry od łez policzek do mojego. – Jestem twoją matką.
Przez moment poczułem się jak postać z romansu dla kucharek, wciśnięty w jakąś kiczowatą rodzinną tragedię, ale gdy dotarł do mnie sens tych słów, w mojej głowie zmieszały się szok i niedowierzanie.
– A kto jest mym ojcem?
– Nasz wspólny ojciec – szepnęła, spuściwszy głowę, i dodała: – Wykorzystał mnie, gdy miałam czternaście lat…
– Nie, nie, nie! – z moich ust wyrwało się tylko to powtarzane w kółko zaprzeczenie, gdy tłukłem pięścią, w takt tych słów, w bok powozu. Lecz nie mogłem zaprzeczyć faktom. Faktom, które przez całe lata nagie stały przed moimi oczami. A ja byłem ślepy i nie potrafiłem ich dostrzec. Przecież Edith, póki nie opuściła wyspy, a uczyniła to, gdy tylko osiągnęła pełnoletniość, opiekowała się mną jak matka. Była przy mnie każdego dnia, aż do moich piątych czy szóstych urodzin; doglądała mnie, czasem karciła. Otwarcie matkowała mi, a ja myślałem – gdy już nauczyłem się oceniać zachowanie ludzi – że była to normalna dziewczyńska zabawa, podyktowana budzącym się w niej macierzyństwem.
Gdy wsiadałem z kufrem pełnym ubrań i książek do powozu, miałem wrażenie, że jestem innym człowiekiem. I spoglądałem na tę zapłakaną kobietę na chodniku, jakbym widział ją po raz pierwszy. I niedowierzając jej słowom, zastanawiałem się, kim ona dla mnie jest, i cóż dla mnie znaczy…?
Kobiety… Od zawsze były mi opiekunkami albo potrzebowały mej opieki. Dawały mi szczęście; nieraz dawały i łzy. Podnosiły na duchu i rzucały na kolana. Robiłem wiele dla nich i przeciw nim, bo w tych relacjach nie brak antagonistycznych uczuć. A bywa, że związki te są z uczuć zupełnie wyprane. Emocje w nich są wyblakłe jak w moim pierwszym małżeństwie, zawartym raczej z rozsądku, niźli z miłości. Pora wszak było się ustatkować, a w owych czasach stateczny to był nade wszystko mężczyzna żonaty.
Veronique stanęła na mej drodze, gdy zbliżałem się do trzydziestki. O ile pamiętam, zajmowałem się już wtedy handlem tweedami. Moje życie wypełniały liczne spotkania, jak to się dzisiaj mówi, biznesowe i towarzyskie, częste podróże między Paryżem a Londynem. I w tej życiowej kołomyi, gdy zajmowało mnie mnóstwo spraw i ludzi, naszła mnie myśl o jako takiej stabilizacji. Czułem, że dobrze byłoby mieć kogoś, do kogo można byłoby wracać. Jakby zwabiona moimi myślami, zjawiła się nagle Veronique. Kulturalna i spokojna. Może odrobinę zbyt apatyczna jak na mój temperament, powściągliwa w podejmowaniu decyzji, ale ciepła i pełna jakiejś stateczności, której łaknąłem. Dziś pewny jestem, że w dużej mierze przypominała mi mą siostrę, a doktor Freud zapewne miałby wiele do powiedzenia na temat psychologicznych źródeł mojego wyboru… Tak więc oświadczyłem się jej którejś zapomnianej już wiosny. Dobrze za to pamiętam datę naszego ślubu. Nie sposób jej zapomnieć, bo zbiegła się z huczną prezentacją Statui Wolności, daru narodu francuskiego dla Ameryki, który wkrótce został posłany za ocean. To wydarzenie nasunęło mi myśl, że i ja mógłbym przecież przeprawić się przez Atlantyk, rozciągnąć prowadzony przeze mnie interes poza granice Europy. Ale właśnie wtedy dobrowolnie i zbyt pochopnie, jak teraz mniemam, zamknąłem się w małżeńskiej klatce. Gdybym nie związał się z Veronique, kto wie, może miałbym swój sklep bławatny na Manhattanie…
Przed ślubem przez parę miesięcy spotykaliśmy się w Ogrodzie Luksemburskim, czasem wychodziliśmy do kina lub na potańcówki. Ona była kobietą nad wiek poważną, raczej domatorką, a ja człowiekiem towarzyskim i skorym do zabawy. Czasem nie mogłem wręcz usiedzieć w domu. Doprawdy, do dziś nie wiem, co skłoniło mnie do poślubienia jej… Szczęśliwie, związek nasz nie wydał potomstwa, więc porzuciłem ją bez zbytnich wyrzutów sumienia, gdy trzy lata później, w Londynie, poznałem ledwie dziewiętnastoletnią Evelyn Smith. Po latach wspominam tę miłość tak… jak wspomina się pierwszą miłość. Z sentymentem i czułością.
Evelyn była przeciwieństwem Veronique. Żywiołowa, wygadana, ciekawska, bystra i nieco wulgarna. Jak na ówczesne czasy oczywiście. Pewny jestem, że przy współczesnych Angielkach uchodziłaby za wzór kobiecych cnót…
Cóż jeszcze mógłbym powiedzieć o swojej młodości…? Nigdy poważnie nie chorowałem. Wprawdzie nie omijały mnie przeziębienia, niestrawności czy inne przejściowe dolegliwości, lecz przez półtora wieku nie miałem nawet złamania. Nie doświadczyłem problemów zdrowotnych ani prawdziwego fizycznego bólu. Choć przeżyłem dwie wojny światowe, nikt bezpośrednio nie nastawał na moje życie, a i ja nie miałem potrzeby zabijać. Ominęło mnie wiele, choć wydawałoby się, że powinienem był przeżyć już chyba wszystko. Tymczasem nawet tak długie życie nie pozwala człowiekowi dotknąć żadnego absolutu. Nie jest mu dana ani ponadprzeciętna wiedza, doświadczenie, ani choćby intuicja. Każda jednostka, nawet najwybitniejsza i niezwykła, ma zatem jakiś obszar niewiedzy, jakiś kawał życiowego niedoświadczenia, swojego nieprzeżycia. Czy chce czy nie, każdy ma swoją terra incognita.
Z drugiej zaś strony, czy warto wszystko poznać, wszystkiego doświadczyć? Któż to zniesie? I po co?
Rozdział 6
O świcie na parkingu przed kamienicą, w której Marta Fliegel i Jakub Fitowski wciąż spali twardo po spędzonej na rozmowie nocy, zatrzymało się czarne audi A8. Samochód miał niemieckie tablice, przyciemniane szyby i młodego kierowcę w brązowej,