Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies страница 19
Rozdział 7
Czas przysparza nam nie tylko grona przyjaciół. Dodaje nam również wrogów. Wszelkie zło jest wszak cieniem dobra. Dopełnia je, bilansuje; kroczy z nim ramię w ramię. A więc niemożnością jest, by obok miłości nie zaznać i wrogości. Jeśli dotyka cię ona od obcych, łatwiej ją zrozumieć i znieść. Okrutniejszym jest, kiedy dręczą cię bliscy.
Jak wspomniałem, byłem pierworodnym synem swego ojca. Miałem trzy starsze siostry, z którymi spędzać przyszło mi wczesne lata dzieciństwa, toteż kiedy na świecie pojawił się mój braciszek, uradowałem się, że nie jestem już w tej gromadce najmłodszy. Brzdąc był dobrych parę lat młodszy ode mnie, zatem długo więc nie nadawał się na towarzysza zabaw.
Jako pięciolatek w chwili jego narodzin, obserwowałem go z ciekawością. Dziwiłem się jego nieporadności i pytałem rodziców, czy też taki byłem, czy z tej bezradnej, niemej – nie licząc głośnych płaczów – istoty rzeczywiście wyrośnie ktoś taki jak ja. Zdawało mi się to niemożliwe. Mój brat wydawał mi się wtedy jakąś nieudaną kopią człowieka. Długo nosiłem w sobie przekonanie, że coś przy akcie jego stworzenia poszło Stwórcy nie tak. Dopytywałem nawet, czy aby na pewno rodzice znaleźli go na naszym polu kapusty, a nie u kogoś innego. Niemowlak był przecież niepodobny do nikogo z naszej rodziny, choć ciotki, babki i znajome przekonywały wszystkich wokoło i siebie nawzajem, że to wykapany ojciec, cała matka albo ja sam, gdym był w jego wieku. W zasadzie każdy zdawał się w nim widzieć odbicie kogoś innego.
Na chrzcie nadano bratu imię Guillaume, ale ja chętnie przechrzciłbym go na Malum. Stanowił dla mnie wcielenie rozwrzeszczanego, śmierdzącego kupą wcielenia zła i niepokoju, który wniósł do naszej rodziny.
Guillaume rósł, i ja rosłem obok niego, jednak coraz mniej byłem rad z pojawienia się w naszej rodzinie kolejnego dziecka. Miałem wrażenie, że miłość rodziców koncentruje się jedynie na nim. Zaś z chwilą, gdy Edith, dla której byłem ulubieńcem, opuściła rodzinny dom, pojawiło się we mnie poczucie odtrącenia. Z biegiem czasu było jeszcze gorzej. Wymagano ode mnie opieki nad braciszkiem, a nawet odpowiedzialności za jego nierozważne zachowanie i szalone wręcz postępki, choć sam byłem przecież ledwie rozbrykanym dziesięcio-, dwunastolatkiem. Rozwrzeszczany niemowlak, na moich oczach wyrósł na ciekawskiego, wszędobylskiego, a przy tym złośliwego pięciolatka. Wkrótce okazało się, że sporą przeszkodą w naszych braterskich kontaktach jest różnica wieku. Gdy wybierałem się z kolegami na ryby, czy powałęsać się po miasteczku, polecenie matki, żeby zabrać ze sobą małego Guillaume’a było dla mnie największą karą. Nie pasował do naszego towarzystwa, a ja, ciągnąc gówniarza za sobą, choć przecież wbrew swojej woli, zasłużyłem sobie pośród kolegów na miano niańki. Takich drobiazgów, przynoszących mi dyshonor w oczach towarzyszy zabaw, złośliwości, które musiałem znosić i obowiązków, których nie pragnąłem, związanych z pojawieniem się brata w moim życiu, były tysiące. Przytoczę jeno jeden, znamienny, i zapamiętany przez mnie na zawsze. Pewnego dnia bawiłem się w korytarzu przed gabinetem ojca. Przez otwarte drzwi widziałem pięcio-, może sześcioletniego wówczas braciszka na kolanach taty, przy jego ogromnym biurku. Guillaume rysował coś ołówkiem na kartce papieru. W pewnym momencie służąca poprosiła ojca, by wyszedł do gościa, który się u nas zjawił. Opuszczając gabinet, ojciec przykazał mi, abym pilnował Guillaume’a, żeby czegoś nie zbroił. Wszedłem więc do jego gabinetu i przezornie odsunąłem od malca kałamarz, zabraniając mu go dotykać, przełożyłem na krawędź blatu książki i jakieś papiery ojca. Mój zakaz oczywiście wywołał odwrotny skutek. Ledwie odstąpiłem od biurka, ten złośnik Guillaume przysunął do siebie kałamarz, zdjął z niego pokrywkę, zamoczył ołówek i począł bazgrać atramentem. Gdy przestawiłem buteleczkę z inkaustem, usuwając go spod ręki brata, ten przysunął go sobie ponownie, i znowu zamoczył ołówek. Odebrałem mu atrament, lecz on zaraz sięgnął po niego. Nasza walka o kałamarz trwała dłuższą chwilę. Wreszcie któryś z nas, nie wiem nawet ja, czy on, przewrócił pojemniczek i cała jego zawartość rozlała się na biurko, plamiąc rysunek Guillaume’a i papiery ojca. Atrament wąską strużką pociekł nawet na dywan. A mój złośliwy braciszek, niby to przypadkiem, wsadził jeszcze obie dłonie w granatową kałużę na blacie. Kiedy ojciec wrócił, przywołany zresztą wołaniem Guillaume’a: – Zobacz, jak Jakub nabroił!, po raz pierwszy w życiu dostałem lanie. Początkowo ojciec skrzyczał mnie tylko i wymierzył mi parę klapsów, ale gdy oszacował wzrokiem wszystkie te potworne straty, przyłożył mi jeszcze paskiem od spodni.
Guillaume przyglądał się jak zbieram manto ze stoickim spokojem i przyklejoną do buzi minką niewiniątka, którą zapamiętałem sobie na zawsze…
Długo by opowiadać o podobnych historiach… Co gorsza, nawet gdy wyjechałem z rodzinnej wyspy, by pobierać nauki, a Guillaume stał się pryszczatym nastolatkiem, nasze relacje nie poprawiły się ani na jotę. Często skarżyłem się na niego rodzicom, zaś on, kiedy tylko nadarzyła się sposobność, skarżył im na mnie, tak iż koniec końców sami nie wiedzieli, który z nas mówi prawdę, i który któremu czyni większe złośliwości. Naiwnie wierzyłem, że dłuższa rozłąka zmieni cokolwiek w naszych niełatwych relacjach. Ale gdzież tam! Guillaume zazdrościł mi Paryża, życia towarzyskiego, którego sam nie miał, bo był raczej odludkiem. Gdy po pierwszym roku studiów wróciłem do domu na wakacje i umówiłem się na konną przejażdżkę z koleżanką (na której zależało mi niebywale) mój brat zadbał o to, żeby nasza miła przejażdżka zamieniła się w katastrofę. Na konie wybraliśmy się w ciepły ranek po obfitym, nocnym deszczu. Stajenny przygotował dla mnie gniadego ogiera, na którym zwykle jeździłem, zaś dla niej spokojną, srokatą klacz. Konie zostawił przywiązane do ogrodzenia wybiegu. Dosiedliśmy ich i rozmawialiśmy chwilę przed wyruszeniem błotnistą ścieżką ku rozpościerającym się za domem łąkom. Naraz nadszedł uśmiechnięty Guillaume. Przywitał się z moją panną, zabawił ją nawet grzecznościową rozmową, co było raczej do niego niepodobne, i od razu wzbudziło moją czujność. Odwrócił jakoś moją uwagę, czy może ja sam byłem zbyt pochłonięty rozmową z panną, i wtedy rozpiął popręg pod brzuchem mojego ogiera. Życzył nam udanej przejażdżki i oddalił się w stronę pałacu, równie wesół, jak kiedy się tu pojawił. Na tę przejażdżkę odstawiłem się zgodnie z modą angielską w nowiutki strój do jazdy konnej, wypastowałem na połysk wysokie buty, wypachniłem się nawet przywiezioną z Paryża wodą. Teren naszej posesji przejechaliśmy wolno ścieżką wydeptaną przez konie obok zagrody. Już wtedy czułem, że siodło jest dziwnie niestabilne, jakby popręg był zbyt słabo dociągnięty. Nawet przeszedł mi przez myśl zamiar, żeby stanąć i go poprawić, lecz spieszyło mi się, by już oddalić się od zabudowań i pobyć sam na sam z dziewczyną. Kiedy konie ruszyły stępa błotnistą drogą, zacząłem tracić równowagę. Nim zeskoczyłem ze swego ogiera, już leżałem w kałuży, od stóp do głów mokry i ubłocony.
Guillaume… Gdyby nie własne doświadczenie, nigdy nie pomyślałbym, że rodzeństwo może się nie tylko tak bardzo różnić, ale i być tak nieznośne wobec siebie. Być może więc szczęśliwie się złożyło, że porozjeżdżaliśmy się po świecie, a nasze powroty na wyspę i spotkania była sporadyczne, zaś po śmierci ojca – żadne. Ostatni raz spotkałem brata podczas pogrzebu w 1937. Miał wtedy 74 lata i od dawna mieszkał w Niemczech, w których coraz śmielej poczynał sobie Hitler. Guillaume sam zdawał się być zafascynowany faszyzmem, i gdy my wszyscy krytykowaliśmy kierunek zmian zachodzących w Rzeszy Niemieckiej, on, jakby na przekór wszystkim, popierał nazistów. Może też przez tę różnicę zapatrywań politycznych niewiele wówczas ze sobą rozmawialiśmy. Wspominał jedynie o jakimś zakonie, ale nie wyglądał mi na zakonnika, i w końcu nie wiedziałem, czy zamierza do zakonu wstąpić, czy może wspomniany