Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies страница 2
Uniósł ciężkie powieki. Był sam w swojej izolatce, skrępowany na szpitalnym łóżku. Skórzane pasy boleśnie wrzynały mu się w nadgarstki, a ciało dręczyła niewygoda. Przypomniał sobie, że dostał zastrzyk uspokajający, pomimo że nie stawiał oporu. Zachowywał się ulegle, tak jak obiecał Marcie. Chciała mu przecież pomóc…
Przekrzywił głowę i spojrzał na swoje przedramię, pełne siniaków i śladów po niezliczonych wkłuciach. Podłużne lampy na suficie były zgaszone, ale okno dawało dosyć światła, bo nie nastał jeszcze zmierzch. Majowe dni były długie i słoneczne.
Od z górą tygodnia znajdował się w rękach naukowców. Czy raczej szalonych medyków, którzy za wszelką cenę chcą dowiedzieć się nie tylko, dlaczego cierpi na wieczną młodość, ale też jak z jego organizmu wyseparować geny, komórki czy hormony – cokolwiek to jest – odpowiedzialne za ten proces.
Za oknem zamierał słoneczny, majowy dzień. Widok młodych listków na drzewach przywoływał mu na myśl inne przeżyte już wiosny, czasy odległej młodości, którą wspominał z sentymentem starca. Bo czterdzieści lat miało tylko jego ciało. Przynajmniej według szacunków lekarzy. Jego wspomnienia były o wiele starsze. Jego pamięć była sędziwa.
W szpony naukowców wpadł przypadkiem. Poznańska klinika, w imieniu dużej niemieckiej firmy farmaceutycznej, szukała ochotników do testowania nowego leku na prostatę. Potrzebowali licznej grupy mężczyzn w różnym wieku ze zdiagnozowanym przerostem gruczołu korkowego. Według dokumentów, którymi ostatnio się posługiwał miał sześćdziesiąt osiem lat, a w karcie pacjenta zapis o łagodnym przeroście prostaty. Poza tym jego zdrowie było bliskie ideału. Na królika doświadczalnego nadawał się całkiem nieźle, dlatego lekarz, podczas jednej z jego rzadkich wizyt w przychodni, usilnie nalegał, by przystąpił do programu badań. Obiecywał, że to mu się opłaci, a przy okazji zrobi coś pożytecznego dla społeczeństwa. Jakub nie wyraził na to zgody, lecz widocznie nie odmówił dość stanowczo albo brakowało chętnych do przeprowadzenia badań, bo namolny doktorek wydzwaniał do niego przez kilka kolejnych dni, ponawiając swoją propozycję. Od razu powinno było mu się to wydać podejrzane. Ale tym razem instynkt go zawiódł. Uległ namowom medyka i podpisał umowę o przystąpieniu do testów, nie przeczuwając niebezpieczeństwa.
Dostrzegł bezgłośny ruch skrzydła drzwi, a potem do środka wślizgnął się siwowłosy gerontolog o nienaturalnie zbrązowiałej twarzy, opalonej w solarium lub ściemniałej pod wpływem jakiegoś samoopalacza.
– Obudził się pan wreszcie… – rzekł z obojętnym uśmiechem. – Jak samopoczucie? – Pytanie było zdawkowe. Witał go nim codziennie.
– Ile to jeszcze potrwa? – spytał, a w jego głosie pobrzmiewała rezygnacja.
– Jeszcze trochę… I po co było uciekać? Po co denerwować wszystkich? – gerontolog mówił tonem niemal dobrodusznym. – Czy my tu panu robimy krzywdę?
– Nie na takie badania się godziłem.
– Nauka wymaga poświęceń. A pan jest wyjątkowy… Nawet nie wie pan, jak bardzo.
– Co to komu da, że dowiecie się, dlaczego żyję dłużej od innych?… – pacjent szarpnął się na posłaniu, próbując przyjąć wygodniejszą pozycję. – Może mnie pan rozwiązać? – poprosił.– Obiecuję, że nie ucieknę… Nie teraz.
– Ci „inni” pragną długiego, dobrego życia… – westchnął lekarz, poluzowując mu pasy na nogach. Po chwili widocznego wahania, całkiem rozwiązał więzy krępujące nadgarstki pacjenta. – A pan ma coś, co może je istotnie wydłużyć.
– Ja mam coś takiego?– zdziwił się Fitowski. Podgiął kolana i usiadł.
– Pana krew to niemal gotowy eliksir młodości. Gdyby ktoś spoza zespołu badawczego dowiedział się o tym, dopiero wtedy miałby pan powody, żeby uciekać. Takiego leku pożąda wielu. Poćwiartowaliby pana, żeby go zdobyć. Tutaj jest pan bezpieczny. Program „Struldbrugg” objęty jest ścisłą tajemnicą, a pan jest chroniony niemal jak świadek koronny.
– Program „Struldbrugg”? Co to za dziwaczna nazwa?
Gerontolog nie odpowiedział, bo rozmowę przerwało im wejście hematolog z tacką, na której spoczywała strzykawka i zestaw probówek.
Marta od progu uśmiechnęła się do niego znacząco, jakby przypominała mu tym sympatycznym wykrzywieniem warg, że mają wspólny sekret.
– Chyba możemy go rozwiązać, Hubercie – powiedziała do kolegi.
– No, myślę – zgodził się doktor. – Uświadomiłem mu, jak jest cenny i jakie zagrożenie dla niego niesie ujawnienie wyników naszych badań, więc pewnie będzie pan mądrzejszy na przyszłość – lekarz w połowie zdania zwrócił się do leżącego mężczyzny, a potem rozpiął pasy u jego kostek.
Pacjent wstał, wykonał kilka skłonów dla rozluźnienia ciała, zaś Marta postawiła na szafce przy jego łóżku tackę z probówkami na plastikowym stojaczku. Sięgnęła po strzykawkę.
– Potrzebujemy jeszcze trochę materiału – znowu uśmiechnęła się.
Rzadko osobiście pobierała mu krew. Zwykle robiła to pielęgniarka.
Wetknęła końcówkę strzykawki w wenflon i zaczęła powoli napełniać probówki.
– Zaraz dostanie pan coś do jedzenia, a przed snem kroplówkę – poinformowała.
– Musi pan utrzymać jak najlepszą kondycję, dlatego od jutra rozpoczniemy trening w sali gimnastycznej i testy wydolnościowe – dodał gerontolog.
– A co się ze mną stanie po zakończeniu badań?
– To w dużej mierze będzie zależało od pana – rzekł wymijająco gerontolog.
– Chciałbym, żeby w końcu coś zależało ode mnie… – mruknął pacjent, ale pytanie było retoryczne, więc para lekarzy pozostawiła je bez odpowiedzi, za zamkniętymi drzwiami.
Marta zjawiła się bez uprzedzenia następnego dnia wieczorem. Była podenerwowana. Miała ściśnięte usta, twarz bez śladu makijażu i ciemne włosy spięte w koński ogon. Trzymała dłonie głęboko w kieszeniach kitla.
– Pora się stąd wyrwać – oznajmiła.
Wcisnęła mu w dłoń klucze do swojego samochodu i mieszkania. I pudełko zapałek.
– Wyjdziesz stąd, gdy ci otworzę. Zbiegniesz na parter, stamtąd do piwnicy. Drzwiami na końcu korytarza dostaniesz się na przyszpitalny parking z tyłu budynku. Tam znajdziesz czerwonego mercedesa – poinstruowała go krótko, pomijając niewygodne słowo