Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies страница 6
Marta Fliegel poruszyła się, jakby ożyła pod wpływem jego spojrzenia. Otworzyła oczy, siadła i machinalnie poprawiła włosy.
– Długo spałam?
– Ze dwie godziny.
– O, widzę, że ktoś się o mnie troszczy! – uśmiechnęła się na widok posiłku.
– Niestety, nie mam talentu kulinarnego.
– Ja też nie bardzo radzę sobie w kuchni – przyznała.
Nalał jej wina.
– Poczęstuj się, proszę. – Usiadł obok niej na sofie i podsunął talerzyk.
– Za twoją wolność! – wzniosła toast.
Wydał mu się co najmniej przedwczesny, ale spełnił go, powstrzymując się od komentarza.
Zjedli w milczeniu, zerkając na obraz w telewizorze.
– Jakoś nie mogę przyzwyczaić się do całej tej techniki – westchnął. – Za dużo w tym wszystkim przycisków, funkcji i trybów. Drażni mnie i smuci zarazem ta wszechobecna plastikowość przedmiotów, jakby wszystko było jednorazowe, zrobione tylko po to, żeby służyć nam przez chwilę. Zupełnie jak nasze życie… Świat idzie do przodu w takim tempie, że zaczyna dla mnie wyglądać niczym fotografia ulicznego ruchu wykonana przy zbyt długim czasie naświetlania.
– A ja, gdy patrzę na ciebie, nie mogę uwierzyć, że tyle lat przeżyłeś. I ciągle muszę to sobie na nowo uświadamiać, niemal szczypać się w policzki i powtarzać sobie: hej, ten gość ma sto pięćdziesiąt lat. Jest najstarszym człowiekiem na tej planecie.
– Chyba muzealnym eksponatem – podpowiedział. – Albo skamieliną.
– No, nie przesadzaj! – Zaczęli się śmiać z serdecznością starych znajomych.
– Jak długo pracujesz dla tej firmy farmaceutycznej? – Jakub zmienił temat rozmowy.
– Dla Wirksam Medizin?… Ponad dwa lata.
– Te wszystkie leki… Robią je dla ludzi czy dla pieniędzy?
– Co za pytanie?!… Cóż, większość z nich zwykle pomaga – zaśmiała się lekko. – A przy okazji jest z tego i niezły zysk.
– Większość z nich też szkodzi, ale dopóki nie ma mniej szkodliwego leku, stosuje się ten, który jest. Czy nie tak?
– Jeśli jakiś specyfik daje pacjentowi choćby pięć procent szansy na wyzdrowienie, to chyba warto go podać?
– Dla firmy farmaceutycznej najlepszy pacjent to taki, któremu lek przynosi ulgę, lecz nie prowadzi do całkowitego wyleczenia – postawił śmiałą tezę.
– Nie jestem i nie chcę być adwokatem producentów leków. Po prostu pracuję dla nich, bo za to mi płacą i dają możliwość zawodowego rozwoju.
– Ale wierzysz w dobre intencje koncernów farmaceutycznych?
Marta sięgnęła po kieliszek i przełknęła łyk wina, nim odparła: – Myślę, że to biznes jak każdy inny. Wszyscy chcą zarobić i robią to w mniej lub bardziej uczciwy sposób. Masz pewnie na myśli jedną z teorii spiskowych, jakoby koncerny farmaceutyczne zmówiły się i choć już dawno mogłyby stworzyć skuteczny lek, na przykład na raka, nie robią tego, bo nie ma sensu zarzynać kury znoszącej złote jaja?
– A nie jest tak?! Dlaczego dzisiaj coraz rzadziej mówi się o uleczalności raka, a za sukces uznaje się jakieś tam „pięcioletnie przeżycie”?
– Bo jest ono wskaźnikiem efektywności leczenia…? – odpowiedziała pytaniem, nieco zniecierpliwionym głosem. – Ale wracając do koncernów farmaceutycznych… Dla nich liczy się nie tylko sam pacjent, ale i konkurencja. Na rynku leków nie ma monopolisty. Gdyby jedna z firm opracowała skuteczny środek na raka, sądzę, że nikt nie powstrzymałby jej przed jego dystrybucją. Zarobiłaby na tym krocie. I faktycznie musiałaby istnieć jakaś tajna zmowa producentów leków, żeby opóźniać badania nad takim środkiem. I to na poziomie międzynarodowym… Nie jestem w stanie w to uwierzyć.
– Dobrze… – westchnął Fitowski, wciąż pełen wątpliwości. – Powiadają in vino veritas, to może, póki jeszcze wino jest w butelce, zdradzisz mi kolejny sekret waszej firmy: Co to jest „Projekt Struldbrugg”?
– „Projekt Struldbrugg”…? – powtórzyła po nim, odstawiła kieliszek na ławę i wstała. – Tak. To jest prawdziwy sekret. Tyle że ty jesteś jego częścią, więc w zasadzie mogę cię w tej kwestii trochę oświecić… Po niedospanej nocy wino szumi mi już w głowie… – syknęła, ściskając dłońmi skronie. – Chodź, coś ci pokażę.
Wyszli do gabinetu, gdzie Marta uruchomiła stacjonarny komputer, usiadła w fotelu przed monitorem, a on pochylił się nad nią, spoglądając na ekran.
– Niektóre informacje na ten temat można wyłowić z Internetu, ale ja mam pewniejsze i lepsze źródło. – Otworzyła chroniony hasłem folder. Oczom Jakuba ukazały się fotokopie akt i zdjęcia z okresu drugiej wojny światowej. Dokumenty były po niemiecku, datowane na lata 1940 i 1941. Na fotografiach widać było pracowników naukowych w białych kitlach, pochylających się nad starym, pomarszczonym człowiekiem, leżącym na kozetce. Medycy, niektórzy w okularach w drucianych oprawkach na nosach, inni ze stetoskopami wiszącymi na szyjach, z małymi wąsikami lub gęstymi brodami, ze strzykawkami albo retortami w rękach pozowali do kamery z jednakowo poważnymi minami. Inne ujęcia ukazywały niemieckich oficerów we wnętrzu jakiegoś szpitala czy laboratorium, prężących się przed obiektywem w towarzystwie starca o siwych, przerzedzonych włosach i dziwnym, zadumanym spojrzeniu ciemnych oczu. Uwagę Jakuba przykuł nie tylko mężczyzna o koszmarnej, porytej zmarszczkami twarzy, przypominającej charakteryzację do jakiegoś filmu grozy, ale widoczny na jednej z fotografii cywil, również ubrany w lekarski kitel, stojący ramię w ramię z oficerami Wermachtu.
– Mogłabyś powiększyć to zdjęcie. – Fitowski wskazał obrazek, dotykając palcem monitora.
Marta rozciągnęła